Osiem dni temu na Rynku w Tarnowskich Górach, rozpoczęliśmy – można tak to opisać – tydzień walentynkowy. Tak, wiemy – Dzień Zakochanych jest tylko raz w roku, ale my wychodzimy z założenia, że świętujemy każdego dnia a lutowe Święto traktujemy z wielkim uśmiechem i radością, bo kibicujemy i ściskamy kciuki za każdego kto jest ZAKOCHANY i także za Tych, którzy swojej drugiej połówki do kochania, dopiero szukają.
WALENTYNKI, bo o tym święcie oczywiście piszemy to święto nie tylko zakochanych ale i osób chorych na padaczkę (epilepsję tzw. chorobę świętego Walentego).
W artykule [https://www.cm.umk.pl/aktualnosci-2/6134-milosc-i-choroba-oblicza-sw-walentego-2023.html] możemy przeczytać, że :
„Jednak najbliższa prawdy o walentynkach i bodajże najbardziej romantyczna wersja wydarzeń mówi o duchownym, z wykształcenia lekarzu, który żył w III wieku chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim, za panowania Klaudiusza II. Cesarz pod wpływem sytuacji politycznej państwa zakazał młodym mężczyznom wchodzić w związki małżeńskie. Uważał bowiem, że najlepszymi legionistami są kawalerowie nie mający rodzin. Jednak Biskup Walenty złamał zakaz i pobłogosławił ślub młodego legionisty. Miał on również w zwyczaju ofiarowywać kwiat ze swego ogrodu młodym, odwiedzającym go ludziom na znak poświęcenia związku dwojga osób. Przynosiło to podobno szczęście w małżeństwie, któremu duchowny sprzyjał ustanawiając jeden dzień w roku – 14 lutego, dniem w którym zbiorowo błogosławił związki. Tym zwyczajem naraził się jednak władcy imperium i został wtrącony do więzienia, gdzie według legendy zakochał się w córce strażnika. Za sprawą miłosnego uniesienia został jednak skazany na śmierć. Jak mówi podanie w przeddzień egzekucji święty napisał list podpisany „od twojego Walentego”. 14 lutego Walenty został stracony i dla upamiętnienia tej daty zyskała ona miano dnia zakochanych.”
We czwartek, czyli dzień po światowym święcie, wybraliśmy się do oddalonego o ponad czterdzieści kilometrów od Bytomia, miasta o nazwie BIERUŃ, gdzie znajduje się jedyne w Polsce, Sanktuarium św. Walentego, datowane na XVII wiek.
Przytaczamy fragment historii zaczerpnięty ze strony internetowej [https://www.bierun-bartlomiej.wiara.org.pl/historia.html] :
„Status „Walencinka” jako drugiej świątyni w Bieruniu, utrwalił się ok. roku 1645. Stało się tak dlatego, że najprawdopodobniej w tym roku do Bierunia przybył pierwszy miejscowy proboszcz, a kościół świętego Bartłomieja, znajdujący się przy rynku, został kościołem parafialnym.
„Walencinek” w tym czasie najpierw podupadł, lecz zwrócono na niego uwagę w 1677 roku, kiedy spłonął kościół parafialny. Przeniesiono wtedy do „Walencinka” wszystkie obrzędy liturgiczne. Owo prowizorium, w czasie którego kościółek pełnił rolę kościoła parafialnego, trwało trzy lata, do roku 1680. W tym roku odbudowano spalony kościół parafialny a przy okazji zapewne, poczyniono drobne naprawy kościółka świętego Walentego. Przy tej właśnie okazji dowiadujemy się o patronie kościółka. Po odbudowie kościoła świętego Bartłomieja, całe życie parafialne skupiło się na powrót wokół niego, jednak „Walencinek” nie został zapomniany. Na ten czas należy datować również początki kultu świętego Walentego w Bieruniu.”
Z nieukrywanym smutkiem odnotować musimy w tym miejscu fakt, że Sanktuarium było zamknięte – powodem niedostępności tej świątyni były rekolekcje, które odbywały się w stojącym kilkaset metrów dalej, kościele pw. św. Bartłomieja.
Trudno, widocznie mamy tu kiedyś wrócić.
Wrócimy.
***
Wspólne wędrowanie to również powód do małżeńskiego świętowania, więc jeśli tylko jest możliwość, cieszymy się każdym, nawet najkrótszym wspólnym spacerem. A skoro pogoda jeszcze do końca nie określiła się, czy w lutym ma być zima czy już wiosna połączona z jesienią, to nie wybieramy się za daleko, bo jak wielokrotnie pokazujemy, Drogę Królewską VIA REGIA mamy w zasięgu kilku kilometrów i w zasadzie na „odległość” dotarcia do prawie każdego miejsca, komunikacją metropolitalną.
Temat komunikacji jeszcze poruszymy, gdy tylko wyjdziemy z Kamieńca, czyli ze wsi sołeckiej leżącej w gminie ZBROSŁAWICE.
„Ze źródeł wiadomo, że nazwa Kamieniec, pochodząca od słowa „kamień”, oznaczała prawdopodobnie miejsce ufortyfikowane kamieniami. Na wzgórzu istniała obwarowana osada obronna kultury łużyckiej (650–400 p.n.e.), w której odkryto chatę odlewnika przedmiotów z brązu. W Kamieńcu istniał najstarszy znany słowiański gród w okolicach Gliwic zbudowany w 1. połowie VIII wieku. Wzniesiony został on na wyniosłym cyplu nad rzeką Dramą, ale osada otwarta w jego miejscu powstała tu już nawet wcześniej, bo na przełomie VII/VIII w. Gród ufortyfikowano wałem i fosą, ale spalono go nagle w IX w., co wiązać należy z jakimiś niepokojami politycznymi w tym czasie” [pl.wikipedia.org]
Troszkę oddalony od nitki szlaku VIA REGIA – w odległości ok. 800 metrów, stoi kościół parafialny pw. Narodzenia św. Jana Chrzciciela (kościołem filialnym jest drewniany kościółek św. Michała Archanioła w Księżym Lesie). Kilkakrotnie już się zbieraliśmy z tym pomysłem aby tą świątynię nawiedzić i dzisiaj właśnie przyszło nam ten pomysł zrealizować, aczkolwiek – uprzedzając fakty, nie bez trudności.
„Pierwsza wzmianka o miejscowości pochodzi z 1305 roku. Wydaje się jednak, że usytuowanie wioski na niewielkim wzniesieniu, tuż przy rzece Dramie, a jednoczenie na szlaku prowadzącym z Krakowa przez Bytom i Koźle do Wrocławia (tzw. „via regia”) stanowiło dogodną lokalizację na istnienie wczesnośredniowiecznej strażnicy lub stanicy. Pierwsza wzmianka o istnieniu parafii w Kamieńcu pochodzi z 1451 roku.
W dokumencie kanonika katedralnego Pawła z Krakowa z 7 czerwca tegoż roku znajduje się zapis mówiący o śmierci proboszcza Mikołaja z „Kamyenz”” [http://www.parafiakamieniec.pl/]
Aczkolwiek ze strony parafialnej możemy się dowiedzieć, że poświęcenie kościoła parafialnego datuje się na rok 1413.
„W kościele za ołtarzem głównym znajduje się wmurowany w ścianę prezbiterium renesansowy, wykonany z piaskowca nagrobek dwojga dzieci z rodziny Sedlnickich: Jana (zmarłego w 1573 roku) i Małgorzaty (zm. dziesięć lat później), z czeskimi inskrypcjami. W 1681 kościół otrzymał barokowy kielich, wykonany ze złoconego srebra, fundowany przez nieznaną osobę. Na wieży kościoła zachował się gotycki dzwon z 1487 roku. Do drugiej wojny światowej na wieży znajdował się jeszcze drugi dzwon, również gotycki, z 1503 r.” [pl.wikipedia.org]
Mieliśmy kontakt mailowy z parafią, numer telefonu do proboszcza, czyli możliwość dzwonienia i wysyłania zapytań oraz wiadomości. Na nic te wszystkie ścieżki kontaktu się nie przydały. Proboszcz tej parafii nie kontaktuje się tymi kanałami. A i dzwonek do drzwi przy kancelarii parafialnej „zadzwonił” tylko w naszych uszach.
Między Księżym Lasem a Kopienicą, jest sporo pól i łąk, które w lutym niespecjalnie cieszą oczy wędrowców a na pewno nie są ciekawym obiektem godnym uwiecznienia. Ale w naszej pamięci po dzisiejszej wędrówce, zostaną te widoki z pewnością.
Pierwsze pięćset metrów (wiemy od początku chodzenia, że znajduje się tu przedsiębiorstwo z mnóstwem krów pod dachem) to mieszanina błota i gnoju, wwożone na pole i z pola wywożone na drogę.
Przy zimowej, mroźnej pogodzie albo po kilku dniach suchych, można tędy bezpiecznie i bez problemów przejść.
Przy innych stanach pogodowych – a zwłaszcza po dniu deszczowym – pielgrzymowanie tym odcinkiem to hardcore z wysokiej półki [na mapie odcinek A].
Gdy uporaliśmy się z tym śmierdząco-błotnym fragmentem i ponownie z werwą szliśmy ubita drogą, po kilkunastu minutach znowu nam miny zrzedły.
Ostatni kilometr ulicy Wiejskiej [zaznaczony na mapie jako odcinek B] – łączącej miejscowości Księży Las i Łubie – zaskoczył nas swoim „urokiem”. Z poboczy zniknęły krzewy a z drzew wycięto wszystkie gałęzie wychodzące na ścieżkę, stanowiące latem piękny, naturalny parasol przeciwsłoneczny. Droga została przez to optycznie dwukrotnie poszerzona i wysypana jakąś mieszanką kamienno-piaszczystą, przez co po dniu opadów (lub w trakcie deszczu) ten odcinek Drogi Królewskiej będzie po prostu NIE DO PRZEJŚCIA !
Nie mamy wiedzy jaki jest pomysł na to miejsce i na te ogromne zmiany, ale od dzisiaj jesteśmy pewni, że jest to zdecydowanie najbrzydszy fragment Drogi VIA REGIA jaki przyszło nam przez te kilka lat przebyć.
WAŻNE !
W tym miejscu możemy tylko poinformować i ostrzec pielgrzymów, którzy zechcą niebawem wyjść na górnośląskie CAMINO. Jeśli chcecie uniknąć przykrych niespodzianek pod nogami zdecydowanie REKOMENDUJEMY – po dojściu do drewnianego kościółka – nie wracać na szlak, tylko przejść kilkaset metrów dalej i drogą asfaltową przejść spokojnie i bezstresowo odcinek docelowy do Łubia. Kto nas zna, ten wie, że jesteśmy zdecydowanymi przeciwnikami dróg asfaltowych i smażenia się na nich, ale póki nie ma efektu „patelni”, warto przemyśleć obejście opisanej przez nas powyżej ulicy Wiejskiej.
Dla uzupełnienia informacji zmierzyliśmy obie nitki wędrówkowe.
Wytyczony i oznakowany szlak jakubowy a proponowane przez nas obejście, którym dzisiaj postanowiliśmy wrócić, to porównywalny, czterokilometrowy odcinek. Warto o tym wiedzieć, wybierając się na tą górnośląską wyprawę. Przy pierwszej możliwej okazji przekażemy nasze uwagi opiekunowi Klubu GKPC ale mamy prawie pewność, że tylko na naszych uwagach się skończy.
Doszliśmy i minęliśmy kościół Narodzenia NMP w Łubiu i po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w miejscu, do którego dojeżdża autobus komunikacji metropolitalnej. I właśnie o tej komunikacji chcemy powiedzieć Tym, którzy zechcą się wybrać na Królewską Drogę św. Jakuba VIA REGIA i znajdą się pomiędzy dwoma większymi miejscowościami, jakimi są ZBROSŁAWICE i TOSZEK.
Właśnie KOPIENICA i wspomniany wcześniej KSIĘŻY LAS są bardzo newralgicznymi punktami na tej caminowej Drodze. Choć nie posiadają miejsc noclegowych ani żadnego przybytku z posiłkami, warto wziąć pod uwagę fakt, że są doskonałymi, skomunikowanymi miejscami z ich większymi sąsiadami. Dodajmy też, że między obiema miejscowościami również kursuje komunikacja metropolitalna.
Z Kopienicy można łatwo przemieścić się w stronę Pyskowic a dla odmiany z Księżego Lasu, bez problemu można odjechać w stronę Tarnowskich Gór. Czasami nawet tego brakuje podczas wędrówek – opcji wydostania się, przez co często robi się więcej kilometrów, niż się na wstępie zakładało.
Dzisiaj do wsi Kopienica doszliśmy szlakiem a dosłownie za sześć dni skorzystamy z opcji dojazdu autobusem, by przejść kolejny fragment Królewskiej Drogi. Już dzisiaj Was serdecznie na tą szczególną wyprawę – zapraszamy.
Pieszej Drogi powrotnej nie zakładaliśmy, ale to przecież nie my planujemy co i jak przejść. Święty Jakub z pewnością wiedział, jak bardzo zależało nam dzisiaj na nawiedzeniu kościoła Narodzenia św. Jana Chrzciciela w Kamieńcu.
Do Kopienicy wyrobiliśmy się na długo przed południem, słońce uśmiechało się do nas szeroko sprawiając, że wędrowaliśmy z odpiętymi kurtkami, więc wykluła się koncepcja aby wrócić do Kamieńca ale inną drogą. Drogą asfaltową łączącą Łubie i Księży Las, na której nie ma ani grama błota. Dokładnie w południe znaleźliśmy się przy drewnianym kościółku św. Marcina, gdzie powitały nas donośnie bijące kościelne dzwony.
Dalszy fragment powrotnej drogi to nic innego jak nitka Drogi Królewskiej, przemierzana pod prąd. Szliśmy tempem bardzo spacerowym, bo zdaliśmy sobie sprawę, że na autobus którym moglibyśmy wyjechać w stronę Bytomia, już po prostu nie zdążymy.
Aby zjeść spokojnie kanapki i chwilę odpocząć udaliśmy się do kapliczki św. Izydora Oracza, która pięknie była oświetlona słonecznymi promieniami.
Ten odpoczynek był nam bardzo potrzebny. Po trzydziestu minutach, ruszyliśmy do Kamieńca i po drodze zastanawialiśmy się, czy dane nam będzie wypełnić plan, który sobie założyliśmy.
Do przyjazdu autobusu linii 20 jadącego w kierunku Bytomia, mieliśmy jeszcze sporo czasu i zamiast stać na przystanku (troszkę wiało i zrobiło się chłodniej) postanowiliśmy pospacerować dookoła kamienieckiego, zabytkowego kościoła. Może trudno Wam uwierzyć, ale chyba na siódmym czy ósmym okrążeniu tej świątyni zobaczyliśmy kobietę w której ręce pięknie brzęczały klucze, które najpierw otworzyły drzwi zakrystii a po kilku chwilach główne drzwi wejściowe do kościoła. To był chyba najprzyjemniejszy moment tej pięknej niedzieli.
Te kilka minut spędzone w tej pięknej świątyni sprawiły, że dostaliśmy dodatkowej energii a ból nóg i zmęczenie po dzisiejszej wędrówce jakby zelżały, tak jakby w tej chwili wyrosły nam skrzydła. Nie sprawdzaliśmy tego faktu ale do Bytomia wracaliśmy z uśmiechem na ustach i radością w sercach.
Dzielimy się z Wami tym faktem pijąc gorącą kawę i przegryzając pyszne, kruche ciasteczka z bakaliami.
Obiad, zwany kolacją może poczekać.
Czas na odpoczynek.
BUEN CAMINO !
BUEN CAMINO 💙💛
Bueno Camino 💕
💛💙
Dzięki za relację i cenne uwagi:)