„CAMINO – droga, która zmienia życie…”
126 dni … (w wytrwałości i cierpliwości) minęło od naszego ostatniego spotkania ze słuchaczami i obserwatorami podcastu „TU I TERAZ” i opiekunem, księdzem Pawłem i nie będziemy ukrywali, że trochę już tęskniliśmy. Spodziewaliśmy się tegorocznego spotkania już w marcu ale widocznie organizator tego caminowania zdecydował inaczej i spotkaliśmy się właśnie dzisiaj.
Zanim z olkuskiego parkingu dojedziemy busem do miejscowości z której dzisiaj wyjdziemy, wróćmy sercem i pamięcią do historii związanej z dniem wczorajszym a dokładniej do wydarzeń, które na zawsze zmieniły historię naszej Ojczyzny osiemdziesiąt jeden lat temu.
1943 – POWSTANIE W GETCIE WARSZAWSKIM
„19 kwietnia 1943 roku warszawscy Żydzi podjęli walkę zbrojną z Niemcami. Powstańcy nie mogli mieć nadziei na zwycięstwo. Kierowała nimi chęć odwetu na Niemcach, zadania wrogowi możliwie wysokich strat. Przede wszystkim wybierali jednak śmierć z bronią w ręku. Wobec perspektywy nieuchronnej zagłady nie chcieli ginąć biernie. Powstanie kwietniowe było największym zbrojnym zrywem Żydów podczas II wojny światowej, a zarazem pierwszym powstaniem miejskim w okupowanej Europie.”
To wstęp do artykułu, który można w całości przeczytać na stronie Muzeum Historii Żydów Polskich – POLIN [www.polin.pl]. Warszawskiego muzeum nie mieliśmy jeszcze okazji zobaczyć ale raz w roku warto wejść na stronę internetową i poczytać o tych historycznych i dramatycznych wydarzeniach. Identyfikatorem tego wydarzenia jest ŻÓŁTY ŻONKIL.
„Ostatni przywódca Żydowskiej Organizacji Bojowej, Marek Edelman, który przeżył likwidację getta, przez lata pielęgnował pamięć o wydarzeniach z 1943 roku. Do końca życia w rocznicę powstania przychodził pod Pomnik Bohaterów Getta, by oddać hołd poległym towarzyszom. Wraz z nim przychodziło coraz więcej ludzi z żółtymi kwiatami.– Żółty żonkil jest symbolem zbiorowej pamięci. My wszyscy, którzy chcieliśmy pamiętać, zanosiliśmy na Muranów żonkile – powiedziała Paula Sawicka, psycholożka, była nauczycielka akademicka, związana z opozycją demokratyczną. Wspólnie z Markiem Edelmanem napisała książkę „I była miłość w getcie”.”
Z przypiętymi w nasze plecaki żonkilami i z grupą kilkunastu pielgrzymów wysiedliśmy z busa w miejscowości ZAWADA. Możemy od razu powiedzieć, że wróciliśmy tu po prawie czterech latach – z radością i z euforią, że znowu tu jesteśmy i że po tak długim czasie wróciliśmy na podkarpacką część Drogi Królewskiej św. Jakuba VIA REGIA.
„Wieś Zawada ze swoim sanktuaryjnym kościołem leży przy drodze krajowej E4, w odległości 6 km od Dębicy. Początek jej dziejów sięga prawdopodobnie XIII wieku. Jadąc drogą E4 nie można nie zauważyć, że na jednym z licznych i uroczych wzgórz, w cieniu starych rozłożystych drzew, stoi murowany kościół z wysoką wieżą, we wnętrzu, którego w głównym ołtarzu znajduje się cudowny obraz Matki Bożej. W archiwum Kapituły Krakowskiej przechowała się wzmianka, że przed rokiem 1595 znajdowała się tu drewniana kaplica pod wezwaniem Nawiedzenia NMP, należąca do parafii Lubzina. Zbudował ją prawdopodobnie Stanisław Ligęza. Obok kaplicy stał niewielki dom, w którym mieszkali ojcowie augustianie sprowadzeni w roku 1616 przez Ligęzów dla opieki nad kaplicą, cudownym obrazem i pielgrzymami. Po 11 latach augustianie opuścili Zawadę, a Stanisław Ligęza postarał się o księży diecezjalnych, zapewniając im utrzymanie przez stosowne zapisy, potwierdzone przez biskupa krakowskiego Marcina Szyszkowskiego. Ta uboga i mała kaplica okazała się niewystarczająca na potrzeby ruchu pielgrzymkowego, toteż Achacy Ligęza, powodowany wdzięcznością dla Matki Bożej za cudowne uzdrowienie jego syna Kazimierza, prawie własnym kosztem wybudował kościół w latach 1646-56. Biskup Florian Janowski 31 lipca 1791 erygował tu parafię. Pierwszym proboszczem został ks. Wojciech Kaśluga.”
Historia kościoła i obrazu została pięknie opisana na stronie parafialnej https://sanktuarium.zawada.diecezja.tarnow.pl/historia-i-obraz/ na którą Was bardzo serdecznie zapraszamy.
A do sanktuarium w Zawadzie nie zaszkodzi przybyć osobiście.
Wyjście z zawadzkiego sanktuarium to pierwsze zmierzenie się ze wzniesieniami, bo wędrowanie rozpoczyna się Dróżkami Maryjnymi – tam rozsiane są kapliczki które wierni odwiedzają podczas maryjnych nabożeństw.
Pierwszych kilka kilometrów z uśmiechem i radością w sercach przeszły się w dobrym tempie i okazało się, że stanęliśmy na szczycie wzniesienia o nazwie Góra Bratnia [408 m.n.p.m.]. Wzniesienie to leży na Pogórzu Strzyżowskim a na wschodnim zboczu góry położona jest wieś Stasiówka, przez którą miło i przyjemnie się wędrowało. Mieszkańcy tej wsi również miło i z sympatią reagowali na widok sporej grupki pielgrzymów. Nawet najmniejsze pieski na posesjach zdawały się szczekać bardziej radośnie niż zwykle.
O ile do Góry Bratniej doszliśmy bez żadnych problemów, to następny fragment Drogi sprawił, że gdziekolwiek widzieliśmy rozwidlenie, stawaliśmy i „losowaliśmy”, w którym kierunku powinniśmy się udać. Często też czekaliśmy na zamykających uczestników wędrówki, żeby nam się całkowicie w tych lasach nie pogubili [doświadczenie ze wspólnie przebytych Dróg procentuje z każdym etapem].
W pewnym miejscu byliśmy już bez pomysłu a i żadne z urządzeń korzystających z internetu nie chciało z nami współpracować. Nie mogąc uzyskać żadnego śladu gps, zdaliśmy się na opiekę św. Jakuba i na szlaki turystyczne, które w tym miejscu występowały.
Niebieski szlak turystyczny i gęsto oznakowany Szlak Partyzancki (co prawda różnokolorowy – zielony i czerwony), prowadziły nas w nieznane, ale byliśmy przekonani, że skoro są, to muszą mieć gdzieś swój początek i koniec, więc w jakimkolwiek kierunku nas z lasu wyprowadzą.
Roślinność w lesie była różnorodna, drzewa liściaste mieszały się z iglastymi, kwiaty również pokazywały się ponad ziemią, korzystając z niedawnych promyków wiosennego słońca. Bardzo często uśmiechały się do nas kwiaty o żółtym zabarwieniu (poza lasami zdecydowanie królował przedwcześnie kwitnący w wielkich ilościach – rzepak) i jednym z nich był GAJOWIEC ŻÓŁTY, znany może pod innymi nazwani : jasnota gajowiec czy dzika melisa. Jak wyczytaliśmy z artykułów wyszperanych z sieci „…kwitnie od maja do lipca, ze względu na specyficzny kształt kwiaty zapylane są głównie przez trzmiele – duże gatunki (mają dłuższy aparat gębowy od innych zapylaczy . Jest to roślina miododajna i wydziela przyjemny zapach kojarzący się z cytrusami i melisą.)”
Powróćmy jednak na szlak a właściwie do miejsca w którym wyszliśmy z błotnistego lasu – stanęliśmy na drodze asfaltowej we wsi … BRACIEJOWA. Zdziwienie nasze było mega duże, bo idąc prawidłowo powinniśmy znaleźć się w miejscowości GUMNISKA. Tu przyszła nam z pomocą działająca już technika internetowa, informując nas, iż odeszliśmy od linii szlakowej na ok. 3,5km.
Ufff – odetchnęliśmy z ulgą, mogło być gorzej.
Nie zastanawiając się zbyt długo zebraliśmy się żwawo i poszliśmy bardzo stromą drogą (na nasze szczęście głównie w dół) w kierunku właściwej i bliższej nam, caminowiczom, miejscowości Gumniska. Tam, przy sklepie spożywczym i przy wiacie przystankowej postanowiliśmy dłuższą chwilę odetchnąć i zjeść posiłek. Dodać w tym miejscu należy, że do przyniesionych ze sobą kanapek i innego rodzaju pożywania, większość spożywała ugotowane jajka, o które zatroszczyli się gospodarze przejścia i już w busie rozdali uczestnikom ku wielkiemu zaskoczeniu i radości. Dopowiedzmy również, że niektóre z jajek zostały już skonsumowane przed dotarciem busa do Zawady.
W wielu miejscach na dalszym etapie pielgrzymowania, oznakowanie (żółte strzałki) pomagały iść płynnie i bezpiecznie ale i tu „dobra” organizacja opiekunów tego odcinka płatała nam różne figle, raz odbiegając od śladu, któremu już do końca postanowiliśmy zaufać a raz pokazując nawet przeciwny kierunek wędrowania. Trzeba mieć sporo chęci i upartości, by podążać podkarpackimi, jakubowymi ścieżkami przed siebie, mając zaufanie raz do oznakowania a raz do urządzeń elektronicznych na których znajdowały się ślady gps. Niestety, jest to zmowa Dróg Jakubowych w całej Polsce, którą za każdym razem staramy się naświetlić i wykazać, wierząc, że gdzieś z tą informacją się przebijemy i że nasze uwagi zostaną uwzględnione i poprawione.
Zanim dojdziemy do wsi DOBRKÓW cofnijmy się wspomnieniem do jesieni 2022 roku. Wczoraj wieczorem postanowiliśmy sobie przypomnieć trasę tego odcinka i przeglądając ją natknęliśmy się na drewniany kościół we wspomnianej miejscowości. Przewertowaliśmy nasze zasoby zdjęciowe oraz mapy, które zapisaliśmy sobie na komputerze i okazało się, że już wtedy musieliśmy zgubić nitkę szlakową gdyż żadne z nas sobie tego kościoła nie potrafiło przypomnieć. Czyżby jednak nie bez powodu św. Jakub wskazał nam, że powinniśmy tu wrócić?
Jest to bardzo możliwe.
Tak więc we wsi Dobrków stanęliśmy przed drewnianym kościołem pw. Narodzenia NMP., który – co nas wcale nie dziwi – był zamknięty i niedostępny dla pielgrzymów.
„Parafia w Dobrkowie powstała w 2. połowie XIV wieku z fundacji ówczesnych właścicieli wsi, Borysława i Andrzeja herbu Topór. W połowie XVI wieku, po przyjęciu przez kolejnych dziedziców, Koniecpolskich herbu Pobóg, arianizmu, na miejscu dotychczasowego, drewnianego kościoła stanął murowany zbór braci polskich, uposażony przez Jana Koniecpolskiego.
Po śmierci Mikołaja Koniecpolskiego w 1587 roku jego żona Katarzyna z Czyżowskich i synowie, którzy przeszli na katolicyzm, przekształcili budynek zboru w kościół parafialny. Do murowanej części, która została przeznaczona na prezbiterium, dobudowano w XVII wieku drewnianą nawę i zakrystię (istnieją także świadectwa o istnieniu drewnianej części kościoła już w 1595 roku) a w kolejnym stuleciu wieżę od strony zachodniej i boczne kaplice.” [dobrkow.diecezja.tarnow.pl]
Ksiądz proboszcz, wywołany domofonem przez naszą przyjaciółkę Basię (jeśli może, to o każdą pieczątkę „powalczy”) zainteresował się naszą obecnością, wypytał kto skąd jest i dokąd wędrujemy ale ani przez chwilę nie przyszła Mu do głowy myśl, żeby może na chwilę udostępnić pielgrzymom kościół do nawiedzenia. I tego właśnie brakuje w wielu polskich kościołach i parafiach. Czy pielgrzym chodzi od kościoła do kościoła tylko po stemple w paszportach? Niestety, tylko pielgrzymowanie niedzielne daje największą okazję na nawiedzenie świątyń leżących na szlakach, Drogach św. Jakuba i nie tylko.
Przed godziną siedemnastą (a wyszliśmy około godz. 9:30) doszliśmy do mostu nad rzeką Wisłoką w Pilznie i tu pewnie moglibyśmy już z radością na sercach pomyśleć o zakończeniu powyższego wpisu wędrówkowego.
Ale nie tym razem…
Od samego rana, na niektórych telefonach pojawiały się alerty pogodowe, informujące nas o zbliżających się różnych opadach atmosferycznych, ale nimi się nie przejmowaliśmy, bo w naszym składzie pielgrzymów mieliśmy siostrę zakonną Elżbietę, która od samego rana zapewniała nas, o „załatwieniu” na górze pogody na dzisiejsze CAMINO. Im dalej wędrowaliśmy, im więcej kilometrów przebytych pojawiało się na naszych wędrownych licznikach, z uśmiechami po uszy spoglądaliśmy na wędrowczynię w niebieskim habicie, która swoją energią i radością ducha zarażała bez przerwy. Czy to w lesie, czy w polach z rzepakiem – nie miało to znaczenia. Jej radość jest po prostu bezcenna. Jeśli będziemy mieli jeszcze kiedyś okazję pielgrzymowania z siostrą Elżbietą, opowiemy Wam wtedy, co znajduje się w Jej plecaku. Spróbujemy pamiętać podzielić się z Wami tą informacją i zadbać o uwiecznienie tego „przedmiotu” na zdjęciu.
Ale wróćmy do Wisłoki i Pilzna. Widzieliśmy już w ciągu dnia czarne chmury na niebie, ale te, które wisiały bezpośrednio nam nami zdawały się być jeszcze ciemniejsze, niż te wcześniejsze, widziane w oddali.
Na ostatniej prostej – jak to często bywa – spotkało nas wszystko co, co cały dzień skutecznie nas omijało na szlaku. O ile deszczyk „zaprosił nas” tylko do wyjęcia parasoli, to okazało się, że to była tylko przygrywka. Armagedon pogody w postaci ulewy i opadów gradu zatrzymał nas gdzieś w bramie, pod wielkimi drzewami, byśmy mieli czas na zarzucenie na plecy wszystkiego, co od tych opadów by nas uchroniło – wszelkie płaszcze przeciwdeszczowe i peleryny zostały użyte ale i tak, przejście do kościoła św. Jana Chrzciciela, które zajęło nam około pięciu minut, sprawiło, że byliśmy przemoczeni do suchej nitki a ulicami miasta płynęły potoki wody z gradowymi kulkami do towarzystwa.
„Do najcenniejszych pilzneńskich zabytków architektury należy, widoczny z daleka w panoramie miasta, kościół parafialny – czyli farny – pw. Św. Jana Chrzciciela. Ks. Bolesław Kumor badając najdawniejsze dzieje organizacji kościelnej w Małopolsce ustalił, że pilzneńska parafia powstała już w 1256 r., a jej założycielami i fundatorami kościoła byli benedyktyni tynieccy. Obecny istniał już za czasów króla Kazimierza Wielkiego (1333-1370), o czym świadczy wiele elementów kamiennych zachowanych w jego murach.” [pilzno-wiz.diecezja.tarnow.pl/]
Tak, właśnie opisana jest we wstępie świątynia, która było naszą ostoją i miejscem schronienia przez tym, co na zewnątrz nie zamierzało ani na chwilę przestać. Mimo faktu, że bus już oczekiwał na nas na kościelnym parkingu, postanowiliśmy jednak zostać parę chwil w świątyni i podziękować za dzisiejsze wyjątkowe przejście. Wychodząc, zajrzeliśmy też z przyjaciółmi do bocznej kapliczki, by podziękować za opiekę św. Janowi Pawłowi II, który na każdym kroku jest widoczny i obecny wśród pielgrzymów jakubowych.
Olkuska agapa, to nieodłączny element wędrowania z księdzem Pawłem.
Mimo, bardzo późnej pory powrotu, czekał na nas termos z gorącą zupą warzywną, przygotowaną specjalnie dla nas przez siostry z przykościelnego Caritasu – za którą, jak tylko możemy, pięknie DZIĘKUJEMY !
BUEN CAMINO !
BUEN CAMINO 💙💛
Bueno Camino 💕
Dziękujemy 💛💙
BUEN CAMINO
Dziękujemy za wspólnie spędzony czas. BUEN CAMINO!