Lubostroński dzwon na kościelnej wieży zabił siedem razy – to był dla nas znak, że mamy się zbierać do wyjścia. Zapowiadał się najbardziej słoneczny dzień ze wszystkich, które mieliśmy zaplanowane na kujawsko-wielkopolskiej ziemi. Więc pora jaką wybraliśmy na wyjście nie była przypadkowa – tak zaplanowaliśmy i w pełni zrealizowaliśmy swoje zamierzenia. Zajrzeliśmy na chwilę do kościółka, poprosiliśmy św. Jakuba oraz św. Urszulę o opiekę i wyszliśmy w kierunku Pałacu Lubostrońskiego od którego wczoraj, tutaj doszliśmy.
Rzut oka na pałacowy park i wybraliśmy się w przeciwnym kierunku, mogąc jeszcze przez dłuższą chwilę odwracać się i patrzeć jak Pałac który wczoraj zwiedzaliśmy, znika nam powoli z oczu. A jak zniknął Pałac i weszliśmy w strefę pól i łąk, to pojawiły się niezliczone ilości much lub innych owadów bzykających.
Utrapienie jakieś !
Wyciągnęliśmy wnioski poprzednich takich sytuacji i w kominie naciągniętym pod oczy oraz chustą – a`la turban, zarzuconą dookoła głowy szliśmy jak najszybciej się dało, by ominąć tą bzyczącą strefę mieszkających i czyhających tu na pielgrzymów, owadów.
Kierowcy, którzy przejeżdżali obok nas musieli się pewnie napatrzeć na jakichś kosmitów z plecakami, których z rana zobaczyli.
I nie był to dla nich sen.
Kilkanaście minut później – jak ręką odjął – bzykacze poznikały i mogliśmy znowu swobodnie oddychać bez zasłaniania ust i nosa.
Pierwszą, poniekąd najważniejszą dziś miejscowością był BARCIN, w którym nad rzeką Notecią stoi wysoki, zbudowany z czerwonej cegły kościół św. Jakuba Apostoła Większego. [KOŚCIÓŁ NR 56]
„Pierwszy kościół drewniany św. Wojciecha i św. Mikołaja, który stał na Wzgórzu św. Wojciecha spłonął.” – czytamy w parafialnym, króciutkim rysie historycznym.
Obecny – zbudowany w latach 1901-1903, na planie krzyża łacińskiego, przetrwał do dzisiaj a konsekrowany został w roku 1950 przez Prymasa Tysiąclecia, kard. Stefana Wyszyńskiego.
Dochodząc do świątyni zobaczyliśmy drzwi szeroko otwarte i uśmiechnęliśmy się na myśl, że pierwsze dzisiejsze życzenie – aby nawiedzić kościół naszego patrona, się spełniło. Ponadto chłód panujący w kościele nadawał się idealnie na chwilę odpoczynku i odpoczynku od palącego już o tej porze, czerwcowego słońca.
O szlaku jakubowym i toruńskim Bractwie mieszkańcy Barcina powinni doskonale wiedzieć, bo foldery były bardzo widoczne i dostępne dla zainteresowanych. Szkoda tylko, że zamiast folderu Drogi Camino Polaco nie znaleźliśmy tych, mówiących, że jesteśmy na Bydgoskiej Drodze św. Jakuba.
Przekażemy taką sugestię toruńskim Przyjaciołom aby to uzupełnili.
Naprzeciwko kościoła znajduje się plebania, gdzie z serdecznością, otwartością i szczerą ciekawością dostaliśmy od księdza proboszcza wrzątek na potrzebę wypicia gorącej kawy i pieczątki do naszych, pielgrzymich paszportów. Wraz z Nim poszukaliśmy także odpowiedzi na pytanie, gdzie w kościele św. Jakuba w Barcinie jest… sam święty?
W odpowiedzi usłyszeliśmy, że obraz naszego Patrona (bardzo stary i trochę już podniszczony) znajdujący się za ołtarzem przez cały rok jest zakryty obrazem Matki Boskiej Śnieżnej a odsłaniany jest dla barcińskich wiernych tylko jednego, lipcowego dnia, na mszę odpustową.
Przy małym ryneczku kupiliśmy w sklepie lody na patyku i tak wyposażeni udaliśmy się w dalszą drogę, bo można stanowczo powiedzieć, że nie przeszliśmy nawet połowy zaplanowanego dzisiaj odcinka. Kierując się biegiem rzeki Noteci wędrowaliśmy w kierunku miejscowości Sadłogoszcz i wymyśliliśmy sobie, że przy takiej pogodzie, dobrze było by napić się zimnego mleka. Od myśli do realizacji czasami jest blisko a czasem daleko. Mijaliśmy po drodze kilka gospodarstw wiejskich zajmujących się hodowlą krów między którymi kursowały samochody z beczkami. Nie wiemy czy były puste czy pełne ale sam fakt, że miały napis MLEKO sprawiał, iż prawie czuliśmy jego smak.
Od razu dopowiemy, że mogliśmy przy wieczornych zakupach w Pakości zaopatrzyć się w butelkę lub pudełko zimnego mleka – ale przed kolacją ten smak zupełnie nam minął.
Zieleń, kolejny dzień była piękna i nie można się było oprzeć aby nie ująć ich na pamiątkowych zdjęciach. Nasz mały pielgrzym, również potrzebował chwili schronienia w leśnym cieniu.
Przez miejscowość Piechcin, idąc drogą asfaltową rowerową wzdłuż Drogi 251, dotarliśmy do miejsca, którego historia sięga roku 1628 i co nietrudno policzyć, za niedługo, bo za cztery lata będzie świętowało okrągłą 400-letnią rocznicę powstania. Mamy na myśli „Kalwarię Pakoską” zwaną „Kujawską Jerozolimą”.
„Kalwaria Pakoska założona w 1628r. przez miejscowego proboszcza ks. Wojciecha Kęsickiego a następnie w 1647r. przekazana w zarząd wraz z tytułem własności Franciszkanom-Reformatorom, jest miejscem szczególnej czci Męki Pańskiej. Wzorowana na istniejącej już Kalwarii Zebrzydowskiej oraz Świętym Mieście – Jerozolima, opisanym w dziele Christiana Adrychomiusza <<Jerozolima jaka była za czasów Chrystusa>>, stanowi Jerozolimę przeniesioną na grunt polski, włączając się w ogólnoeuropejski fenomen pobożności pasyjnej przełomu XVI i XVII wieku.
Od początku istnienia przyciągała rzesze pielgrzymów z bliska i z daleka, którzy na tym miejscu oddawali cześć Chrystusowi Ukrzyżowanemu i Jego Matce. Szczególniejszy rozwój pielgrzymowania nastąpił po roku 1671, kiedy Sanktuarium zostało ubogacone Relikwią Drzewa Krzyża Świętego podarowaną przez Rodzinę Działyńskich. Od tego czasu Relikwia, przechowywana w kościele klasztornym św. Bonawentury, doznaje szczególnej czci wiernych, zwłaszcza podczas Wielkiego Postu oraz uroczystości Krzyża Świętego” – czytamy w dekrecie który został wydany przez Metropolitę i powieszony przy wejściu do wspomnianego, franciszkańskiego klasztoru.
„Legenda głosi, że w roku 1660, Zygmunt Działyński na audiencji u papieża ugryźć miał „drzazgę” świętego krzyża. Jednak nie ma ona pokrycia ze źródłami historycznymi. Wcześniejszym właścicielem relikwii był biskup włocławski i pomorski Hieronim Rozdrażewski, który przekazał ten skarb właśnie Działyńskim. Autentyczność relikwii została potwierdzona przez władze duchowne w Gnieźnie. Przypuszczać należy, iż jest to cząstka krzyża relikwii kijowskiej, którą podczas chrztu Rusi w 988 roku otrzymał Włodzimierz – książę kijowski” [pakosc.kalwaria.franciszkanie.net]
Do tej świątyni dojdziemy ale najpierw postanowiliśmy spędzić dłuższy czas na pakoskiej Kalwarii. Miejsce piękne, dzisiaj wyjątkowo spokojne i ciche, bo nawet posługujących tu Braci Franciszkanów nie dane nam było spotkać [akurat w miejscowych szkołach i przedszkolach kończono rok szkolny].
Na wzgórzu stoi kościół Ukrzyżowanie Pana Jezusa i Matki Bożej Bolesnej – to „świątynia wzniesiona w roku 1661 a w roku 1691 konsekrowana. (stanowi on także 12 stację Drogi Krzyżowej). Do jej głównych zabytków należy ołtarz główny w formie Golgoty z rzeźbioną w drewnie grupą Ukrzyżowania (pięć figur), dwa boczne ołtarze z obrazem Piety i Matki Bożej Bolesnej, rokokowa ambona, chrzcielnica, drewniany chór, barokowe obrazy przedstawiające świętych : Bonawenturę i Ludwika da Valois.” [pl.wikipedia.org]
Pewnie spędzili byśmy tu jeszcze więcej czasu, gdyby nie fakt, że słońce już bardzo przypiekało a my chcieliśmy dojść do miejsca docelowego, czyli do franciszkańskiego klasztoru i tam zanieść plecaki i skorzystać z możliwości odpoczynku. PAKOŚĆ była naszym dzisiejszym miejscem docelowym.
Gdy wędrowaliśmy jeszcze ścieżkami kalwaryjskimi zauważyliśmy po drugiej stronie ulicy jednego z Braci Franciszkanów z którym wymieniliśmy uśmiechy i pozdrowienia. Na miejscowym Rynku „spotkaliśmy” świętego Jakuba, który siedział na ławce i czekał na pielgrzymów. Sama ławka nie zachęcała do siedzenia, bo można było na niej z pewnością dzisiaj coś usmażyć. Nie mniej jednak przywitaliśmy się i powędrowaliśmy w kierunku klasztoru.
Przy klasztornej furcie spędziliśmy kilka „zdrowasiek” a i tak żaden z Braci do nas nie wyszedł. Od tej strony co my, wszedł natomiast widziany przez nas na mieście Franciszkanin informując nas – jak już wcześniej wspomnieliśmy – że Bracia są w instytucjach szkolnych na obchodach zakończenia roku szkolnego.
Ojciec Arkadiusz, gdy dowiedział się skąd-dokąd idziemy i że mamy tu zarezerwowany nocleg, nie pozwolił nam się zbytnio rozgadać – w refektarzu kazał zostawić plecaki i dość szybkim tempem zaprowadził nas do klasztornej kuchni by nas nakarmić.
Barszcz czerwony podgrzaliśmy sobie na kuchence a ziemniaki i kotlety jajeczne czekały już na stole. Nie trzeba nikogo przekonywać do tego, jakież było nasze zaskoczenie. Musieliśmy wyglądać bardzo mizernie skoro zakonnik od razu zaciągnął nas do kuchni a dodamy w tym miejscu, że kilkadziesiąt minut wcześniej, posililiśmy się będąc na „Kalwarii Pakoskiej”.
Na stole stał też ciemny, kompot z owoców i miseczki z budyniem – wszystkiego nie byliśmy w stanie skosztować.
Zanim skończyliśmy obiad, okazało się, że w klasztorze jest jeszcze Ojciec Ewaryst, który opiekował się Domem Pielgrzyma i z którym to mieliśmy okazję rozmawiać telefonicznie, rezerwując sobie nocleg w tych klasztornych murach.
Opowieści pewnie jeszcze moglibyśmy snuć dalej, bo Bracia mieli awarię wodociągową, okazało się że w niektórych pokojach nie było bieżącej zimnej wody (potrzebnej chociażby w toaletach) i w ogóle było kilkanaście minut zamieszania, zanim dostaliśmy właściwy pokój na dzisiejszy nocleg. Dobrze, że było w czym wybierać – całe piętro przyklasztornego Domu Pielgrzyma było tylko dla nas.
Szybka kawa, chwila odpoczynku i przed wieczorną mszą poszliśmy na miasto.
Miasto Pakość uzyskało prawa miejskie w roku 1359 choć wzmianki o tej miejscowości datuje się już na rok 1243. W roku 1815 powstał w Pakości Urząd Pocztowy a na początku XX wieku wybudowano synagogę.
„Mieszkańcy Pakości na przełomie 1918 i 1919 roku przystąpili do zrywu powstańczego, którego celem było przyłączenie Wielkopolski i Kujaw do odradzającej się po zaborach Polski. Tu znajduje się pomnik i zbiorowa mogiła Wielkopolskich Powstańców. W walkach o Inowrocław i inne miejscowości na szlaku oswobodzenia ziemi kujawskiej walczyła Kompania Pakoska.” [pl.wikipedia.org]
Na jednej ze ścian miejscowej szkoły można podziwiać piękny, powstańczy mural.
Wracając jeszcze przed nabożeństwem – na tyłach klasztoru, gdzie znajdowało się wejście do Domu Pielgrzyma, ponownie dziś spotkaliśmy Ojca Ewarysta, który „po cywilnemu, bez habitu” szedł nad staw z chlebem w jednej i wiadrem z zieleniną w drugiej ręce. Nieśmiało spytaliśmy co będzie robił i czy możemy się z Nim przejść. Okazało się, że kilkadziesiąt metrów dalej, na zielonej łące był staw a w tym stawie żyły wpuszczone i ze szczerym sercem hodowane różnej maści rybki. Karasie i płotki dostawszy chleba (całe kromki) rzuciły się całymi ławicami wytwarzając dookoła bardzo duży hałas. Nie spodziewaliśmy się, iż te pływające stworzenia mogą narobić takiego rabanu w stawie. Kolejne grupy ryb i rybek dostały część zieleniny, przyniesionej przez Ojca Ewarysta we wspomnianym już wiadrze.
Gdy one się posiliły a Ojciec opowiedział nam o swojej pasji do hodowli ryb, kazał szerzej otworzyć oczy i czekać. Wiedział bowiem, że prędzej czy później podpłynie w kierunku jedzenia Pan Bolek, czyli ulubiony żółw Franciszkanina. I tak się też stało z tą różnicą, że nie był on ani trochę zainteresowany jedzeniem, więc i do nas za blisko nie podpłynął. Ale jak to Ojciec powiedział, chociaż podpłynął się „przywitać”.
Cieszyliśmy się jak dzieci z tej lekcji karmienia ryb i z wizyty Pana Bolka. Czego nam więcej było tego dnia trzeba. Emocji mnóstwo, cały dzień na nogach a i zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki.
Zanim odpoczęliśmy, pozwoliliśmy sobie jeszcze na słodkie rozkosze przyniesione z pobliskiego, miejscowego sklepiku.
O tak, tego było nam trzeba.
DZIĘKUJEMY jak tylko potrafimy Ojcom Franciszkanom – za opiekuńczość, za sprawienie, że ten piątek był jeszcze piękniejszy niż mógłby być i za ciepłe słowa, którymi zostaliśmy uraczeni na zakończenie mszy świętej, która miała miejsce w kościele św. Bonawentury.
Tu już nie ma czego dodać – może tylko jedno słowo :
Dobranoc.
BUEN CAMINO !