O ile wczorajszy etap – jak to określiliśmy – moglibyśmy spisać w grubszą księgę, to dzisiejsze wędrowanie zmieścili byśmy, może w notes albo uczniowski skoroszyt, ewentualnie w jakiś niewielki folderek, opatrzony wieloma pięknymi zdjęciami, głównie z miasta z którego wyszliśmy, czyli znanych wszem i wobec – Wadowic.
Ale szkoły nie ma, trwa czas urlopowy więc opis wydłużymy do formy kilku, blogowych stronek, bo z każdego CAMINO można napisać coś więcej niż zwykle.
WADOWICE – to miejsce ściśle związane z postacią i osobistością jaką był i nadal jest święty kościoła, papież Jan Paweł II. Choć to miasto nie jest dla nas nowe bo lata wstecz mieliśmy okazję tu być na kilka chwil, to w naszych głowach już wczoraj wieczorem zakiełkowała myśl, że przejdziemy sobie to miasto na spokojnie a dłuższy pobyt i zwiedzenie wielu papieskich miejsc odłożyliśmy na przyszłość, mamy cichą nadzieję, że nie nazbyt odległą.
Dzisiaj ograniczymy się tylko do fragmentu przeczytanego na stronie :
„Podczas pielgrzymki do Polski w 1999 r. przemawiając do mieszkańców swojego rodzinnego Jan Paweł II wspominał: „…tu, w tym mieście, w Wadowicach wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i studia się zaczęły, i teatr się zaczął. I kapłaństwo się zaczęło”.
„Ostatni raz Jan Paweł II widział Wadowice 19 sierpnia 2002, podczas ostatniej pielgrzymki do Polski, i to tylko „z lotu ptaka”, podczas podróży helikopterem z Kalwarii Zebrzydowskiej do Krakowa. „Zanim opuszczę Ojczyznę, pragnę przynajmniej z helikoptera spojrzeć na moje rodzinne miasto i pobłogosławić jego mieszkańców” – napisał papież w przesłaniu, które odczytano do wadowiczan zgromadzonych wtedy na rynku.”
https://m.zielonagora-gorzow.niedziela.pl/artykul/53398/Tu-wszystko-sie-zaczelo—Jan-Pawel-II-i
Zapytacie może, skąd wzięliśmy się w Wadowicach, skoro wczorajszy etap zakończyliśmy w Ślemieniu?
Odpowiedź jest taka, że bytomskie Łaziki (posiadacze samochodu) postanowili przejść fragmentem Beskidzkiej Drogi św. Jakuba dochodzącym do Wadowic a dla nas zaplanowali ten wadowicki start. Wobec tego, najpierw dojechaliśmy do podwadowickiej – to kiedyś okaże się ważne – Łękawicy i tam rozdzieliliśmy się z Przyjaciółmi a sami podjechaliśmy w okolice kościoła św. Piotra i w nim właśnie, postawiliśmy swoje niedzielne, pierwsze pielgrzymie kroki.
„Kościół ten został wybudowany jako wotum wdzięczności za wybranie Karola Wojtyły na papieża oraz jego cudowne uratowanie z zamachu na placu św. Piotra w Rzymie, 13 maja 1981 roku. Budowę rozpoczęto w 1984 roku a rok później erygowano nową parafię św. Piotra Apostoła. W 1988 roku wmurowano kamień węgielny z drzwi bazyliki św. Piotra na Watykanie. 14 sierpnia 1991 roku sam papież Jan Paweł II dokonał konsekracji tego kościoła.” [pl.wikipedia.org]
Jak nieraz pisaliśmy i często mówimy, najlepiej pielgrzymuje się w niedziele, bo jest duże i bardzo duże prawdopodobieństwo, że świątynie są otwarte i dostępne dla pielgrzymów do nawiedzenia. Poniekąd tak jest ale pod warunkiem, że trafi się na czas, gdy w kościołach nie odbywają się msze święte lub inne nabożeństwa.
Nie sprawdzaliśmy godzin niedzielnych nabożeństw w wadowickich kościołach, wobec czego, nawiedziliśmy kościół św. Piotra bo trafiliśmy na moment, gdy msza niedzielna się zakończyła. W Bazylice Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny (na wadowickim Rynku) – msza trwała i słyszeliśmy z głośników homilię a przy klasztorze Karmelitów w Sanktuarium św. Józefa mieliśmy dosłownie trzy minuty by do środka zajrzeć.
Jak więc słusznie zauważyliście, nie zawsze niedzielne wędrowanie jest zsynchronizowane z kościelnymi obrzędami – dlatego ta nasza decyzja o powrocie tu i pobycie w dużo dłuższym wymiarze czasowym.
A skoro dotarliśmy do tego wadowickiego Sanktuarium, to na moment się zatrzymajmy, tak jak my się zatrzymaliśmy. Spojrzeliśmy sobie w oczy i wiedzieliśmy, że tu musi paść decyzja – czy się rozdzielamy i wdrażamy plan niedzielny który sobie założyliśmy czy realizujemy plan B i razem, trzymając się za ręce podążamy dalej, tak gdzie czekał na nas dzisiaj święty Jakub. Decyzja piękniejszej części MUSZELEK była zdecydowana – idziemy.
Wyszliśmy z Wadowic i … weszliśmy w przepiękne, zielone i zapraszający ptasim śpiewem – Beskid Mały. Północna jego część to żółty szlak przecinający naszą, jakubową nitkę i przewyższenia dające się przejść swobodnie, bez większych wspinaczek i stronnych zejść. Wędrowaliśmy na wysokości około 400 m.n.p.m. i do miejscowości Kaczyny nie odczuliśmy zbytniego zmęczenia. A widoki były bardzo ciekawe, bo szliśmy wzdłuż kamieniołomów z których zapewne ta miejscowość niegdyś słynęła.
KACZYNA – „miejscowość (wieś) założona w drugiej połowie XVI wieku na prawie wołoskim w systemie zarębkowym. Traktowana była wówczas jako przysiółek Ponikwi. W XVII wieku została przyłączona do parafii w Choczni.
Po I rozbiorze Polski (1772) Kaczyna wchodzi w skład Austrii i zostaje sprzedana rodzinie Duninów z Zatora. Później też, stanowiła własność rodziny Potockich.
9 kwietnia 1949 roku, kiedy w życie weszła ustawa o likwidacji analfabetyzmu, Gromada Kaczyna jako pierwsza w Polsce ogłosiła likwidację analfabetyzmu, przez co zwróciła uwagę całego kraju.” [pl.wokipedia.org]
Zabytkiem w Kaczynie z całą pewnością jest murowana kaplica św. Małgorzaty (z 1879r.) mająca wewnątrz ołtarz w stylu barokowym.
Dzięki dotarciu „do cywilizacji” posiadającej Straż Pożarną i Specjalny Ośrodek Szkolno-Wychowawczy, postanowiliśmy skorzystać z ławeczek na terenie placu zabaw, by odpocząć, posilić się i skryć się deko przed słońcem, które wyjrzało zza chmur myśląc pewnie, że załapie się na przy-śniadaniową kawę. Niestety, nie spotkaliśmy ani jednej osoby w tej wsi, nie licząc dwóch rowerzystów przez nią przejeżdżających. A szkoda, bo zawsze jest nam miło, gdy możemy się do kogoś uśmiechnąć i prosto z pielgrzymiego serca, pozdrowić.
Odcinek z Kaczyny do docelowych Rzyk, to troszkę trudniejsza przeprawa dla nie do końca w pełni kondycyjnej kobiety, ale MUSZELKA dała radę i przeszła ten etap z uśmiechem na twarzy.
Radość była tym większa, że na mecie tego kilkunastokilometrowego odcinka stał, widoczny już z oddali kościół naszego Patrona. Ten sam z którego wczoraj męska cząstka muszelkowego teamu, wyszła w samotną pątnię na Leskowiec.
I znowu zagrała tu niedzielna nutka.
Weszliśmy do kościoła św. Jakuba na pięć minut przed mszą świętą i zdaliśmy sobie sprawę, że w świątyni pełnej wiernych nie da się nic zobaczyć, nie da się nawiedzić kościoła tak, jak byśmy chcieli. Po krótkiej rozmowie z Przyjaciółmi będącymi już w Wadowicach, postanowiliśmy zostać na niedzielnej sumie i dopiero po jej zakończeniu, wejść do środka i osobiście podziękować naszemu Patronowi za opiekę nad naszą czwórką, którą otrzymaliśmy przez ten cały weekend.
Po mszy świętej spędzonej z wieloma wiernymi przed kościołem (była nadal piękna pogoda, mimo, iż oczekiwaliśmy o tej porze już początków deszczu) weszliśmy do środka i spędziliśmy tam lekko licząc, kilka minut. Potem zeszliśmy w pobliże parkingu i plebanii by poczekać na księdza proboszcza i przybić pieczątki do paszportów pielgrzyma.
W międzyczasie podchodzili do nas mieszkańcy Rzyk, serdecznie nas pozdrawiając i opowiadając o swoich pobytach w Santiago de Compostela. Na nasze pytanie czy wędrowali już szlakiem św. Jakuba w Polsce, nie było osoby, która by odpowiedziała pozytywnie.
Mało tego – byliśmy też wypytywani „skąd przyszliśmy”?
Mieszkańcy Rzyk z pewnością wiedzą, że z muszelką na szyi (lub na plecakach) można od nich tylko i wyłącznie wyjść w wiadomym kierunku. Mało kto wie, że przez ich miejscowość i obok kościoła przechodzi długi, kilkusetkilometrowy szlak Beskidzkiej Drogi i można do Rzyk dojść, na przykład z Wadowic.
Zdziwienie i zaskoczenie odczytaliśmy na niektórych twarzach.
***
Gdy wczoraj Basia i Jarek przyjechali do Ślemienia na spotkanie z nami – okazało się, że po drodze zgubili dwie rzeczy : odznakę Zdobywcy Korony Gór Polskich oraz obie pary kijków. Kilka chwil burzy myśli i wstępnie wytypowali kościół w Rzykach jako miejsce zostawienia kijków, gdzie od razu zadzwonili i poprosili księdza proboszcza o sprawdzenie okolic kościoła oraz plebanii.
Znaczka górskiego nie udało nam się odnaleźć, mimo, że sprawdziliśmy wytypowane przez Jarka miejsce po opuszczeniu Wadowic (po drodze też staraliśmy się mieć oczy szerzej otwarte, zwłaszcza w Kaczynie, gdzie mieli przerwę posiłkową) a kijki… przekazał nam Pan kościelny dokładnie w momencie, gdy bytomscy Przyjaciele przyjechali na przykościelny parking. Radość w ich oczach była wielokrotna – ukończyli swój odcinek CAMINO, spotkali nas w dobrym stanie i również zadowolonych oraz zobaczyli w naszych rękach swoją wczorajszą zgubę.
Święty Jakub czuwa nad pielgrzymami i okazało się, że kijki zostały przy kościele a kościelny, czujny człowiek, gdy tylko je zobaczył to schował w zakrystii, nie informując nawet księdza proboszcza. Takie CUDA na CAMINO to przecież „normalne”.
Jeszcze jeden CUD wydarzył się tej niedzieli.
Rano około godziny ósmej nie mieliśmy żadnej możliwości by skosztować wadowickich przysmaków. Obiecaliśmy sobie, będąc na Rynku, że przy okazji kolejnego pobytu w tym mieście, pierwsze co zrobimy, to pójdziemy do cukierni na kawę i słynne, wadowickie kremówki. Trudno było by uwierzyć na słowo, więc zadbaliśmy o dowód zdjęciowy – nasi wspaniali Przyjaciele zrobili nam wielką niespodziankę i zjawili się w Rzykach razem… z tymi sławnymi, papieskimi kremówkami.
Słowo DZIĘKUJEMY – to w tym miejscu zdecydowanie za mało ale sami widzieli, że kremówki zniknęły tak szybko jak się pojawiły.
Były przepyszne.
BUEN CAMINO !
Tak, to był pod wieloma względami wyjątkowy odcinek szlaku.
Przepraszamy za odrobinę prywaty: jeśli Pan Kościelny z kościoła w Rzykach będzie czytał te relację, to wielkie podziękowania dla niego; nie tylko za kijki, ale i za sobotni, specjalny powrót i otwarcie kościoła dla dwojga pielgrzymów. Bóg zapłać 🙂