Zgodnie z planem … kolejne spotkanie z pątnikami Konfraterni ze stolicy. Czekaliśmy na Nich od miesiąca wiedząc, że będą wędrować w kierunku Góry św. Anny. Jak już pisaliśmy, nazwali ją na potrzeby nazwy swojego przedsięwzięcia – Górą św. Jakuba.
Po krótkim nabożeństwie ekipa się pofotografowała i zdecydowanym krokiem przystąpiła do realizacji zamierzenia, czyli wędrówki Drogą „usłaną” muszlami. Słońce szło razem z nami i ani na chwilę nie zamierzało nas opuszczać. Po 12 kilometrach w Łubiu, przy kościele Narodzenia NMP postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę posiłkową. Konfraterzy śniadali na trawie lub kilkaset metrów dalej przy sklepie spożywczym, natomiast my skorzystaliśmy z kościelnego cienia i u jego stóp, na schodach zjedliśmy posiłek. Przez Kopienicę – drogą asfaltową doszliśmy do Zacharzowic, w której to gminie jest drewniany, stary kościół św. Wawrzyńca datowany i wzmiankowany na rok 1447. Wszyscy przeszli patrząc na niego jednym okiem, bo do Toszka jeszcze był kawałek drogi a wiedzieliśmy, że ostatnie 3 kilometry to będzie droga słońcem „wysmażona”.

Większość prędzej lub później doszła na toszecki Rynek. Kto miał siły i chęci poszedł na toszecki Zamek. Dodać należy, że w średniowieczu przez Toszek przebiegał ważny szlak handlowy. I każdy, gdyby tylko mógł, poczułby te średniowieczne klimaty przemierzając toszecki bruk na i wokół Rynku.
Gdy Pątnicy z Konfraterni szykowali się na ostatni sobotni etap, czyli dojście do Ligoty Toszeckiej, my udaliśmy się w odwrotnym kierunku, czyli na zakupy. Kupiliśmy wodę do picia na niedzielną wędrówkę i parę innych drobiazgów spożywczych, by udać się do domu mieszkalnego Przyjaciół jakubowych z Toszka. Gdy szukaliśmy noclegu, żeby nie wracać do Bytomia po ciężkim etapie, zaproponowali, że ugoszczą nas u siebie w domu. Sami wrócili do siebie dopiero po godzinie dwudziestej pierwszej. Dostaliśmy klucze zza płotu, czyli od sąsiadów i weszliśmy do cudzego, prawie obcego domu. Byliśmy w nim wcześniej tylko raz, kiedy mieliśmy przyjemność zjeść razem obiad przy którymś spotkaniu.
Pewnie kiedyś i oni trafią na naszego bloga, żeby przeczytać to, co opisaliśmy.
Jako, że zegar pokazywał dopiero godzinę szesnastą, po głowie chodziła nam tylko myśl aby usiąść, odpocząć i napić się gorącej, mocnej kawy. Dzięki Jolancie i Bernardowi nie mieliśmy problemów ze zlokalizowaniem potrzebnych nam kubków oraz kawy. Parę dni wcześniej – w formie żartów – Bernard powiedział, że zostawią nam w mieszkaniu pełną lodówkę, ale za to kawę schowają. Potwierdziło się, to był żart. Mieliśmy łatwiej niż każdy, kto skorzystał kiedykolwiek z tak zwanych pokoi zagadek. Na wszystkim, łącznie z poduszkami na łóżku mieliśmy etykiety. Poruszaliśmy się jak dzieci, ale bez cienia mgły.
Otwierasz lodówkę – duży mebel, ale też z etykietą – a tam czeka leczo. Obok niego gotowy makaron. Jak w restauracji, tylko że samoobsługowej. Kuchenka, garnek, talerze, sztućce. Wszystko jest pod ręką.
Po pysznym posiłku wzięliśmy kawy i poszliśmy do ogrodu. Kawa wypita w hamaku? Tak! Na taką przyjemność sobie pozwoliliśmy. Spacer po ogrodzie i szklarni do momentu kiedy spadł deszcz. Nie, deszcz to mało powiedziane. Ulewa! Lało tak, że ulicą obok domu w którym nocowaliśmy płynął strumień wody.
Położyliśmy się do snu w wygodnym i miękkim łóżeczku i zasnęliśmy. Musieliśmy chyba szybko zasnąć, bo pół godziny później wrócili Właściciele domu, ale nie dane nam było tego dnia zamienić słowo.

Niedzielny poranek, oczywiście jakże inaczej, rozpoczęliśmy od mocnej kawy i jajecznicy na śniadanie. Humor dopisywał całej czwórce. Jola i Bernard opowiedzieli nam swoje sobotnie przygody a my Im swoje. Resztę rozmów i opowieści mieliśmy już po drodze, bo w Ligocie Toszeckiej – czyli 5 kilometrów od Toszka – oczekiwaliśmy na pątników z Konfraterni oraz na członków Stowarzyszenia jakubowego, którzy mieli w tym czasie Walne Zgromadzenie. Jedni jak i drudzy spędzili noc na Górze św. Anny.
Jednak na miejsce niedzielnego startu Pielgrzymów dotarła tylko warszawska ekipa. W dobrych humorach ale i zmęczeni po sobotniej wyprawie. Jako się rzekło, razem z nimi wyruszyliśmy w kierunku Sanktuarium na Annabergu. Przemierzyliśmy kolejnych 5 kilometrów i doszliśmy do Kotulina. Przy kościele św. Michała Archanioła mieliśmy chwilkę dłuższej przerwy i o mały włos zostalibyśmy przy kościele w czasie gdy grupa, będąca po drugiej stronie kościoła już „wystartowała” na szlak. Dobrze, że Jola i Bernard jako jedyni pamiętali, że i my idziemy w tej pielgrzymce. Dogoniliśmy grupę z Konfraterni i przez Sieroniowice doszliśmy do Zimnej Wódki. Kolejna przerwa na posiłek i przewodniczący ekipy Marek w porozumieniu z innymi „braćmi i siostrami” postanowili podjechać do kolejnej miejscowości, bo czas Ich tego dnia strasznie naglił a musieli jeszcze do wieczora powrócić do stolicy. Szybka decyzja i transport do Czarnocina. Zaoszczędzili około 1,5 godziny wędrowania.
Po 25-kilometrach dotarliśmy do Poręby i spotkaliśmy dwóch górnośląskich pielgrzymów i znakarzy. Okazało się, że po wieczorno-nocnej ulewie, takiej jak w Toszku, kilka drzew zostało złamanych i w związku z tym, postanowili wyjść do nas i po nas „pod prąd” sprawdzając przy okazji jakie zniszczenia przyniosła Matka Natura. Zdziwili się widząc nas przed czasem ale przynajmniej nie musieli iść dalej. Poszli z nami tam, skąd przyszli czyli na Górę św. Anny. A zniszczeń po drodze było rzeczywiście sporo, W Porębie zalane błotem były prawie całe szerokości ulic a podnóże Annabergu były jednym, wielkim zalewiskiem. Boczkiem, po trawie udało nam się sucho przejść i podążać ku św. Annie, która oczekiwała na Wzgórzu w Sanktuarium.
Zanim pielgrzymi Konfraterni udali się w drogę powrotną na Mazowsze otrzymali pamiątkowe Certyfikaty, które razem z Grażynką od jakiegoś czasu drukujemy, wypisujemy i dystrybuujemy na całą Polskę.
BUEN CAMINO na drogę!

BUEN CAMINO