Niedzielne wędrowanie możemy z całą odpowiedzialnością przyrównać do sałatek, które królowały na stole podczas sobotniego biesiadowania. Ich bogatość, kolorystyka i smaki sprawiały za każdą porcją – dawkę nowych wrażeń, doznań i przyjemności. Taka też była nasza pielgrzymkowa niedziela.
Według przesłania : kto wcześnie się kładzie spać, ten wcześniej wstaje, zameldowaliśmy się pierwsi w kuchni i zrobiwszy gorącą kawę, napełniliśmy fragment domu zapachem tego aromatycznego napoju oraz wpuściliśmy trochę dziennego światła na salony, odsłaniając wszystkie żaluzje. Następnie, pozbieraliśmy kilka szklanek i talerzy a w ich miejsce ustawialiśmy czyste talerze i sztućce, rozpoczynając tym samym przygotowania do śniadania. Każda z kolejnych osób, które witały się w kuchni, były kolejnymi, pomocnymi rękami przy tym przygotowawczym, porannym obrzędzie.
Kiedy już wszyscy zasiedli do stołu, na środku pojawiła się wielka patelnia z bajecznie pachnącą jajecznicą, usmażoną z dodatkiem białej kiełbasy. Plan zakładał wkrojenie tego, co zostało z wieczora, ale okazało się, że grillowane kiełbasy były takim smakołykiem, że nie zmarnowało się żadne jej pętko. Mało tego, po śniadaniu okazało się, że w garażu nadal leżą zebrane dzień wcześniej grzyby, ale i tak każdy ten poranny przysmak zachwalał pod sufit.
Miejsce wczorajszego zakończenia etapu, było również miejscem dzisiejszego wyjścia. Zanim kierowcy zawieźli auta pod kościół do Jemielnicy i wrócili, zdążyliśmy podelektować się ciastem, pozjeżdżać linową „tyrolką” oraz wzajemnie opowiadać i wysłuchać caminowych opowieści. Wrażenia i doświadczenia Innych są zawsze piękną i ciekawą opowieścią, ale ponad wszystko kolejną, wędrowniczą nauką. W bardzo dobrych nastrojach wyszliśmy na ten etap w składzie … 14-osobowym. Rewelacja. Taka grupa wędrowców to skarb. Uzupełniając wczorajszy stan osobowy, wieczorem dojechali wędrowcy z Mikołowa a na dzisiejsze miejsce wyjścia dojechał kolega Romek z Woźnik wraz z małżonką Anną. Przyjęliśmy Panią Annę pod pielgrzymie skrzydła z radością i byliśmy zaszczyceni Jej obecnością. Do tej pory – bo znamy się nie od dzisiaj – mogliśmy z jej mężem, co najwyżej, przekazywać ustne opowieści z naszych przejść. Dzisiaj Pani Anna sama doświadczyła tego, co robimy i co jest naszą pasją.
Dzisiejsze wędrowanie można z grubsza podzielić na dwa etapy : etap miękki i etap twardy. Ten pierwszy miał miejsce od wyjścia aż do miejscowości Żędowice. Dziewięć kilometrów drogi, którą można by opisać tylko dwoma słowami : leśna świeżość. Nieczęsto ma się możliwość wędrowania szlakiem przez dwie godziny, idąc prostym, leśnym odcinkiem. Piękno drzew, zieleń mchu, szum wiatru, świecące słońce, krzyk sójek i ten niepowtarzalny, jesienny zapach lasu – to prosty przepis na mix doznań, które do nas docierały. W połowie tej ścieżki zjedliśmy – drugie, tego dnia – śniadanie, aby jak najdłużej nacieszyć się tą przyrodą.
Żędowice to wieś położona w województwie opolskim – znajdują się w niej dwa kościoły, tartak i 2 młyny, z których jeden – Młyn Thiell przy ul.Stawowej, jest nadal czynny.
„Ważnym wydarzeniem religijnym w Żędowicach było doniesienie o objawieniu się tutaj wizerunku Matki Bożej. Dokładnie w poniedziałek, 25 lipca 1904 roku. Zostało ono uwiecznione w kronice parafialnej oraz w innych zapiskach, pochodzących od osób prywatnych, które miały być naocznymi świadkami tego zdarzenia. Według opisu kroniki, olśniony blaskiem obraz przedstawiał Matkę Boską z Dzieciątkiem, siedzącym na jej lewej ręce. Jej wizerunek miał być wyraźnie widoczny na dwóch szybach okiennych starej szkoły podstawowej. Dla upamiętnienia tego wydarzenia zakupiono podczas pielgrzymki do Częstochowy – w czerwcu 1907 roku – kopię obrazu z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej”. Aby dowiedzieć się więcej na temat tego objawienia, zapraszamy na opolską stronę : [https://nto.pl/ludzie-patrzcie-to-cud/ar/4004573].
Obraz ten rzeczywiście mogliśmy obejrzeć w kaplicy obok Sanktuarium Maryjnego – było to jedyne miejsce dla nas dostępne tego dnia. Tak więc trzymając się formy kronikarskiej, fakt przejścia czternaścioro pielgrzymów ze Śląska, szlakiem Częstochowskiej Drogi świętego Jakuba przez wieś Żędowice, dnia 10 października 2021 roku – odnotowany w parafii nie zostanie.
Od Żędowic do samej Jemielnicy, ulicą Strzelecką do Baruta i ulicą Wiejską – mieliśmy ten twardy fragment etapu. Sama nawierzchnia asfaltowa z kilkoma fragmentami chodników betonowych. Zupełnie inne wędrowanie niż drogą leśną. W kościele pw. Wniebowzięcia NMP była akurat niedzielna msza, więc udaliśmy się przez zabytkową bramę, nad „Staw Kościelny”. Tam zakończylibyśmy wspólne, niedzielne spotkanie, gdyby nie pomysł : „a może jeszcze chodźmy na kawę?”. Takiej koncepcji nie można odmówić. Zamieniliśmy parking kościelny na parking przy-restauracyjny, przejeżdżając samochodami dokładnie … 330 metrów. Ot, po-wędrówkowy „luksus”.
Po wejściu do lokalu – niemieckiego lokalu ze śląską kuchnią – pod nazwą „EKA-AN DER ECKE” zostaliśmy wręcz „znokautowani” słownie, przez Właściciela. Na wejściu, ledwo co weszliśmy na salę, dowiedzieliśmy się, że „jest godzina 17:05 a lokal zamyka się o godzinie 18:00 i że on wraz z kuchenną załogą jest bardzo zmęczony tym dniem”. Oczywiście to rozumieliśmy acz wydawało nam się, że w tych covid-owych czasach, klient a zwłaszcza kilkunastu klientów przed zamknięciem lokalu to dla Właścicieli – skarb, dobry los lub podobnie. Gdy wyjaśniliśmy, że do zamknięcia „się wyrobimy”, że też jesteśmy zmęczeni naszym dzisiejszym pielgrzymowaniem i że chcielibyśmy się napić gorącej kawy a może i zjeść jakąś zupę … coś się wydarzyło. Otóż na Pana Armina Urbana (z czasem poznaliśmy imię i nazwisko Pana Właściciela) musiał chyba wpłynąć sam święty Jakub i widok muszelek, które u niektórych z nas wisiały na szyjach. To był CUD – pierwszy, ale wcale nie ostatni, jak się potem okazało.
Rachunek fiskalny dostaliśmy dokładnie o godzinie 17:55, więc zmieściliśmy się w czasie, ale to co działo się do tego momentu i jeszcze po nim, warto opisać, choćby w kilku słowach.
Pan Armin z uśmiechem na twarzy (tak nam się zdawało, mimo, że miał założoną maseczkę) przyjął zamówienie na kilka kaw (mniejszych i większych), na kilka porcji zup (dostaliśmy prosty i klarowny przekaz : „są trzy zupy – żur, flaki i nudelzupa”, czyli po polsku rosół z makaronem) oraz jedno, lane piwo. Przy zamawianiu kaw wizualnie – z pokazem kubków włącznie – dowiedzieliśmy się jaka jest różnica między „kawa mała” a „kawa duża”. Mleko do naszych kaw otrzymaliśmy extra.
Pan Armin zaczął od kolegi z Mikołowa, którego najszybciej można było obsłużyć, nalewając piwo. Zaznaczyć w tym miejscu trzeba, że nasz Szanowny Kolega zamówił piwo w wersji „großes bier” a na dużej podkładce Pan Właściciel postawił przez Nim… miniaturkę kufla z ilością piwa, na około jeden haust. Nie wiem co było pierwsze : zdziwienie czy zaskoczenie, ale na pewno śmiechu było mnóstwo. W tak zwanym międzyczasie, wszyscy otrzymali zamówioną przez siebie kawę z biszkoptem na podstawce. Skoro już mogliśmy rozkoszować się pachnącą, gorącą kawą – rozmawialiśmy, opowiadaliśmy dowcipy i czekaliśmy na talerze z gorącą zupą. Zanim jednak ta znalazła się na stole, Pan Armin – chyba z jeszcze większym uśmiechem, bo nawet miał je w oczach, postawił przed mikołowskim pielgrzymem … litrowy kufel piwa udekorowany około trzycentymetrową pianą. Tego chyba sam zamawiający się nie spodziewał. Dostał naprawdę wielkie, wielkie piwo.
I tu bariera między nami pękła – Pan Armin zaczął w końcu opowiadać o sobie i swoich wspomnieniach z wycieczki do – nie zgadniecie – Santiago de Compostela.
Wspomnieliśmy już, że święty Jakub i muszle jakubowe stały się naszymi przepustkami do stołu ale nie spodziewaliśmy się takich opowieści, jakimi zaszczycił nas Pan Urban. Na przemiennie, niemiecko-polsko-śląską mową sprawił, że z każdym wypowiedzianym słowem, z każdą minutą coraz bardziej go lubiliśmy. Rozmowa-rozmową, ale zerkaliśmy na zegarki, bo przecież czekaliśmy jeszcze na zamówione zupy. Gdy pojawiły się na stole zupy – doskonale Gospodarz pamiętał, kto, co zamawiał, co przy kilkunastu osobach wcale nie jest prostą sprawą – zachwytom naszym nie było końca. Wszystkim smakowało tak, że pewnie gdyby tylko było można, każdy zamówiłby po drugiej porcji. Tu już nasze uwielbienie dla tego człowieka (i Jego małżonki) doszło prawie do szczytu. A do samego szczytu dotarliśmy w momencie, gdy „zdobywca” Santiago przyniósł swoją muszelkę jakubową i dwa, wypełnione częściowo pieczątkami – credenciale (pielgrzymie paszporty). A nasza Gospodyni weekendu, dostała jeszcze na zakończenie słodki deser, więc mogliśmy tylko żałować, że jesteśmy już przekroczeni czasowo i że już przyszedł czas, aby rozjechać się do swoich miejsc zamieszkania.
Drodzy i Szanowni Czytelnicy bloga. Pielgrzymi.
Restaurację Familii Urban – „EKA-AN DER ECKE”, polecamy i polecać będziemy, bo Pan Armin przeszedł samego siebie w ciągu tej godziny a i atmosfera w tym lokalu była na najwyższym poziomie śmiechu, jaki można sobie wyobrazić w takich lokalach.
A smaki … niech każdy spróbuje i napisze, co o nich sądzi. [adres : 47-133 Jemielnica ul.Strzelecka 60, czynne od środy do niedzieli w godzinach 12-18].
I tutaj mały prztyczek dla naszych „restauratorów” – przyjedźcie do Jemielnicy, dajcie się obsłużyć Panu Arminowi i uczcie się, jak to się na zachodzie robi.
Panie Arminie – DANKE FÜR ALLES !
I ukłony dla przesympatycznej Pani Urban.
A my? Wdzięczni.
Wdzięczni każdemu z osobna i całej Grupie razem, za tą dawkę ciepła, wzajemnej sympatii i wspólnego pielgrzymowania.
Zrelaksowani, ubawieni i z naładowanymi bateriami życiowymi na kolejne dni – nie ważne że bardzo zmęczeni – już umawiamy się na kolejne spotkania i jakubowe wydarzenia. Bez wątpienia – także w Jemielnicy.
BUEN CAMINO !