Kościół św. Jakuba w Sączowie (KOŚCIÓŁ NR 3) stał się miejscem naszego miejsca startowego. W związku z maratonem Tomasza dzień wcześniej, mogliśmy zrobić trochę krótszy etap. Krótszy o całe 10 kilometrów. Plecaki na miejscach, czyli na plecach i w drogę. Ku nowej przygodzie, na nowej Drodze (trzecia Droga jakubowa w debiutanckim roku: ŚLĄSKO-MORAWSKA, VIA REGIA i JASNOGÓRSKA). Sami chyba byśmy tego nie zaplanowali. To musiało być ustalone ponad nami.
Święty Jakub pomógł w tym planie. Wędrowaliśmy (prawie każdego dnia) od kościoła św. Jakuba do kościoła, także pod Jego wezwaniem.
Na piątym kilometrze już oglądaliśmy i słyszeliśmy nad naszymi głowami lecące samoloty, startujące i lądujące w Pyrzowicach. Chyba nigdy wcześniej nie dane nam było przeżyć tak bliskiego spotkania z wieloma maszynami. Hałas taki, że z wyprzedzeniem się rozglądaliśmy i zgadywaliśmy z której strony i jak wymalowany nadleci żelazny ptak. I tak prawie przez następnych kilka kilometrów, gdy dotarliśmy do Bibieli. W przyleśnej dróżce znajduje się Dworek Myśliwski zbudowany w 1890 roku przez rodzinę Henckel von Donnersmarck.
Na szesnastym kilometrze naszego wędrowania, zgodnie z planem, czyli z tym co pisano na różnych stronach i blogach turystycznych, zobaczyliśmy czerwone i żółte wykrzykniki na drzewie, mówiące nam o tym, że tą drogą pod żadnym pozorem nie powinniśmy iść (wiedzieliśmy o zerwanym moście nad rzeką i brakiem przejścia).
Żeby dojść do Lubszy musieliśmy obejść woźnickie lasy. Przez Miotek i Sośnicę, nadkładając kilka kilometrów dotarliśmy do naszego celu. W Lubszy koło Kalet – oczywiście – dotarliśmy do kościoła jakubowego (KOŚCIÓŁ NR 4). Odetchnęliśmy z ulgą, że znowu, mimo blokady w lesie, udało nam się bez problemu dotrzeć do wyznaczonego celu. Nocleg zaplanowaliśmy w domu. We własnym łóżeczku. Prawie dwie godziny zajął nam powrót do Bytomia. Jutro kolejny dzień, który zaczniemy od dojazdów komunikacyjnych do Lubszy.