[SOBOTNI ROLLERCOSTER EMOCJI]
Sen jak wiadomo jest najlepszym lekarstwem, także dla pielgrzyma, więc sobotni poranek – po godzinie szóstej, rozpoczęliśmy wyspani i przy pachnącej, świeżo zalanej kawie oglądaliśmy plany i mapy, które troszkę nas przygotowały do tego wędrownego odcinka. Często takie przygotowanie pomaga w czasie drogi podjąć szybkie, potrzebne na daną chwilę decyzje. Godzinę później, siedzieliśmy już w ławkach wschowskiej fary, tej samej w której byliśmy piątkowego wieczora.
Kościół św. Stanisława Biskupa Męczennika i Wniebowzięcia NMP zrobił na nas ogromne wrażenie a zwiedzanie go z Panią przewodniczką, dyrektorką wschowskiego muzeum, było przeżyciem bardzo budzącym, mimo wczesnej pory dnia. Dowiedzieliśmy się, że pierwsze wzmianki o parafii we Wschowie pochodzą już z roku 1326, ale kościół z pewnością istniał już wcześniej. Po wielu pożarach w XIV i XV wieku, odbudowany kościół używali protestanci. Dopiero w 1604 lub 1605 roku zwrócili ją katolikom. Po kolejnym pożarze, który miał miejsce w roku 1685, odbudowano wschowską świątynię według projektu architekta Pompego Ferrariego i ten stan kościoła zachował się do dnia dzisiejszego.
Po wyjściu z kościoła okazało się, że mamy prawie godzinę czasu do zwiedzenia kolejnego kościoła, oddalonego od fary o … 1 kilometr. W związku z tą informacją, poszliśmy w najwolniejszym tempie jakim potrafiliśmy, przy okazji podziwiając, fotografując i karmiąc kaczki, skrzętnie czekające na pokarm, który można było otrzymać z urządzenia zwanego „kaczkomatem”. Kacze szaleństwo z rana…
Kościół świętego Jerzego w Przyczynie Górnej, bo tam bardzo wolnym krokiem dotarliśmy, to mały kościółek z XIV wieku, w którym można było obejrzeć malowidła ścienne, jedne mniej a inne bardziej odrestaurowane (m.in. wizerunek św. Krzysztofa, św. Jerzego, sceny biblijne, personifikacje cnót i grzechów, sceny świeckie: parę królewską i rycerzy w warownym mieście) Jest to jedna z najcenniejszą gotyckich świątyń w Wielkopolsce. Po zakończonym zwiedzaniu w końcu mogliśmy wyruszyć w długą wędrówkę znakowaną muszelkami, strzałkami i skrzynkami z zawartością pieczątek.
W miejscowości Konradowo czekał na nas kościół pw. Św. Jakuba [KOŚCIÓŁ NR 22]. W kościele kolejny etap fachowych opowieści i krótka modlitwa z księdzem proboszczem, po której to udaliśmy się na drugą stronę ulicy, gdzie przy domu parafialnym, przygotowana jest duża, zadaszona wiata i gdzie każdy pielgrzym z pewnością dojrzy tablice zapraszające go, do odpoczynku. Ugoszczeni zostaliśmy śniadaniem, kawą i herbatą oraz kruchymi ciasteczkami w kształcie muszli. Tak naładowani wiedzą i strawą wyruszyliśmy w dalszą drogę, między polami i łąkami usianymi wielką ilością przepięknych, czerwonych maków.
I od tego miejsca decyzja organizacyjna brzmiała : „każdy idzie swoim tempem” i, że „po drodze jest bar, w którym czeka na nas gorący posiłek”. Poznanianka Maja i Zdzisław, pielgrzym z Lwówka Śląskiego postanowili do nas dołączyć, wiedząc, że wrzucimy swój tryb wędrowania. Z zamieszania jakie się zrobiło przy wyjściu okazało się, że zostawiliśmy kijki, które Grażyna wzięła ze sobą zwłaszcza, na sobotnie wędrowanie. No cóż… Przekazaliśmy tą informację gdzie się dało, ale już się po nie, nie cofnęliśmy.
Tego dnia lasów nie brakowało i wydawało nam się, że są to lasy zamieszkałe tylko i wyłącznie przez komary. Las Komarów – ta nazwa z pewnością z nami zostanie. Pogryzieni byliśmy wszędzie gdzie tylko owady miały dostęp. Nie był to ciekawy fragment drogi, ale taki był nam przeznaczony i musieliśmy go po prostu przejść.
Pierwszą miejscowością po wyjściu z Konradowa, był Zamysłów z kościołem św. Marii Magdaleny a następnie – zmieniwszy województwo lubuskie na dolnośląskie – Wilków, z kościołem św. Jana Nepomucena. W tym miejscu, postanowiliśmy odpocząć ale z tyłu głowy stukała nam informacja, że jakimś przypadkiem minęliśmy bar, w którym mieliśmy odpocząć i zjeść gorący posiłek.
Kolega Zdzisław parę chwil wcześniej powziął informację, że ten bar jest niedaleko i podjął się z Mają pójścia do niego ale od strony kościoła. Nas to jednak nie przekonywało i żeby nie namieszać nikomu w dzisiejszej mapce, postanowiliśmy wrócić na skrzyżowanie i stamtąd, drogą powrotną, poszukać tej jadłodajni. Stojąc na skraju dróg, zanim zdążyliśmy zrobić kilka powrotnych kroków, zza furtki wyszedł do nas mieszkaniec Wilkowa, Edward, emerytowany górnik kopalni miedzi. Również nam starał się wyjaśnić, jak daleko jesteśmy od baru i z Jego informacji wyczytaliśmy, że duet który się od nas odłączył, podjął się dużego ryzyka idąc od strony kościoła w kierunku tego baru. Zadzwoniliśmy i nakazaliśmy im powrót w to miejsce, gdzie dowiedzieli się o – wydawało Im się – skrócie. Zanim skończyliśmy rozmowę, Edek (tak się oficjalnie przedstawił) – niósł w ręce cztery, piękne i dorodne kalarepy. Jak się wyraził, dał to co ma a że wyrosło to w Jego ogrodzie, to jest „dar od Boga”. Mogliśmy jeszcze dostać sałatę ale podziękowaliśmy wiedząc, że mamy przed sobą jeszcze kilkanaście kilometrów wędrowania.
Serce rośnie gdy wita Cię mieszkaniec miejscowości przez którą przechodzisz, gdy z Tobą porozmawia i gdy ofiaruje Ci coś na dalszą drogę. Podziękowaliśmy pięknie, pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej przed siebie. Od tej pory, po lewej stronie towarzyszyła nam rzeka Odra i to też mógł być powód, że wciąż nas komary gryzły bez ustanku. Gdy dochodziliśmy do miejscowości Klucze najpierw otrzymaliśmy telefon od organizatorki „z wyrzutami”, że przeszliśmy bar i Pani z baru wydała o trzy zupy mniej niż było zaplanowane (Maja nie „zapisywała się” na zupę). Żeby uspokoić tą Panią z baru otrzymaliśmy propozycję, że zatrzymamy się pod najbliższą wiatą znajdującą się na placu zabaw a kierowca, który jechał przed grupą, przywiezie tam gorący posiłek. Żeby wszyscy byli zadowoleni, zgodziliśmy się i widząc, że zbliża się ulewa, jednomyślnie i z radością schowaliśmy się pod tą umówioną wiatę. Zanim na dobre się rozpadało, to już mieliśmy na stołach jednorazowe pojemniki z zupą. Dokładniej mówiąc w każdym z pojemników było po pół porcji, bo – pewnie z pośpiechu – kierowca otrzymał piramidkę składającą się z trzech pojemników ustawionych pionowo a wypełnionych gorącymi zupami, z czego tylko ta na wierzchu przetrwała transport. Ale i z tych połówkowych zup się ucieszyliśmy, bo to zawsze coś ciepłego po drodze a do Głogowa mieliśmy jeszcze około 7 kilometrów. Z każdą chwilą deszcz się nasilał.
Zaproponowaliśmy naszym współwędrowcom – skoro pada i jest mokro a czeka nas droga wałami Odry, żebyśmy nie zwiększając liczby kilometrów poszli drogami wyznaczonymi przez mapy Google. Mieliśmy nadzieję, że pójdziemy drogą lub jakimś poboczem, jednak po około trzech-czterech kilometrach okazało się, że i tak na wałach przy-odrzańskich się znaleźliśmy. Kilometr mokrymi wałami to nie pięć, więc chłopaki górą a kobiety dołem, doszliśmy do mostu przed Głogowem, by po chwili już znaleźć się w tym mieście i przejść po różowym Moście Tolerancji.
I tu ciekawostka szlakowa. Umownie na tymże moście kończy się Wielkopolska Droga świętego Jakuba a rozpoczyna się dalsze wędrowanie – w kierunku Zgorzelca i Santiago de Compostela – Drogą Dolnośląską. Stąd też obie nazwy szlaków na początku wpisu. Chwila na zdjęcia i widząc czarne chmury a także czując ogromne zmęczenie dzisiejszą wędrówką, przyśpieszyliśmy kroku i weszliśmy do pierwszego sklepu spożywczego, który nam się przytrafił. Robiliśmy zakupy spożywcze i wodę a Matka Natura zesłała nam z góry potężną ulewę. Mieliśmy do celu około 10 minut drogi ale nie zaryzykowaliśmy. Czekaliśmy kilka minut aby spróbować przechytrzyć aurę i przeczekać ten deszcz, ale jedyne co ugraliśmy tym oczekiwaniem to zmniejszenie ilości wody, która na nas leciała. W deszczu, bo już nie w ulewie dotarliśmy do dzisiejszego celu, którym był kościół św. Klemensa i Klasztor Redemptorystów, w którym mieliśmy zarezerwowany i zaplanowany nocleg. Emocje jakie nam towarzyszyły w chwili dotarcia do celu to zdecydowanie euforia. Gratulacjom i przytuleniom nie było końca. Udało nam się. Przeszliśmy całe 31 kilometrów. Padnięci, wykończeni ale niezmiernie, pielgrzymowo szczęśliwi.
Była dokładnie godzina 17:48. W międzyczasie bus dowoził pielgrzymów zgarniętych z trasy – zmokniętych i zmarzniętych. Gratulacje były dla Wszystkich bez wyjątku. Każdy przeszedł ile mógł i dał z siebie Wszystko, co tego dnia było w mocy Jego organizmu. Nikt z nas nie przypuszczał, że to co tego dnia najgorsze, było dopiero przed nami. Dziesiątka pielgrzymów w drzwiach wejściowych lub przed nimi, czekała z niecierpliwością aż Ktoś wyjdzie i zaproponuje pokoje, miejsca do odpoczynku i złapania spokojnego, relaksującego oddechu. Może łazienka, może gorąca herbata. Czas mijał a większość z nas „wisiała” dosłownie na telefonach komórkowych, dzwoniąc do organizatorów lub tak jak my, wybierając numery telefonów do Redemptorystów, ze strony internetowej głogowskiej parafii. Dzwonki na domofonie przy drzwiach również dzwoniły rytmicznie co chwilę. Wszystko to na nic. Wszystko po próżnicy. Nasza wędrowniczka Maja wraz z inną Panią, która już dłuższy czas tu oczekiwała, wsiadły do taksówki i pojechały na dworzec kolejowy, by wrócić do domu, do Poznania i całkowicie już zrezygnować z tego pięknego, wędrownego weekendu. Żal i smutek. Nawet fakt, że deszcz przestał padać nie sprawił nam żadnej ulgi. Nasze zmęczenie narastało jakby w podwójnym tempie. Nie wiedzieliśmy już czy usiąść, czy położyć się na podłodze w drzwiach, czy jednak nadal wytrwale stać na nogach. Wszystkich szczegółów i detali nie będziemy opisywali, bo szkoda naszego bloga na to, ale szóstka pielgrzymów, do godziny 18:53 była pozbawiona jakiejkolwiek nadziei na rozwiązanie tej sytuacji. Ale przyszła i ta pozytywniejsza wiadomość : jest nocleg w Głogowie dla całej szóstki. Alternatywne rozwiązanie sprawiło ulgę Wszystkim zebranym, jednak, żeby była pełnia szczęścia, należało jeszcze przejść około 1,5 kilometra w stronę centrum miasta. O transporcie mogliśmy co najwyżej głośno pomarzyć, bo okazało się, że organizatorka tegoż przedsięwzięcia była już we własnym domu. Być może z ciepłą herbatą w dłoni lub w wannie z gorącą kąpielą. To przechyliło szalę naszej niewypowiedzianej złości.
Jedno słowo powinno się śnić Magdalenie. WSTYD. Trudno je opisać ale całą noc powinno się świecić w Jej sypialni. Kapitan statku schodzi ostatni, wtedy gdy jest pewien, że wszystko jest pozapinane na ostatni guzik a każdy człowiek, który się zgłosił na to wydarzenie, ma dach nad głową i jest bezpieczny w obcym mieście. Jako organizatorzy jakubowych przejść nie potrafiliśmy zrozumieć tej beztroski organizatorskiej. Żeby nie drążyć dalej tego tematu bez dnia, dostaliśmy kolejną nauczkę, że do grupowych wyjść trzeba mieć dystans i tu również należy „zaopatrzyć” się w wyjście awaryjne. My tego tym razem nie zrobiliśmy.
Około godziny 19:30 bezpieczni, rozlokowani po różnych pokojach, w końcu mogliśmy zdjąć to, co mokre na nas i pozbyć się przemoczonych butów i skarpet z nóg. Nareszcie mogliśmy się wysuszyć i odetchnąć wiedząc, że w „Pokojach Gościnnych SLK” przy ulicy Grodzkiej 10 w Głogowie już czeka na nas kąpiel i łóżko. Tego nam było trzeba po całej, męczącej i wykańczającej sobocie.
Bardzo dziękuję za tę lekcję pokory. Wierzę Wam, że było to dla Was ciężkie przeżycie. Dopiero drugi raz organizowałam nocleg u Redemptorystów. Poprzednio też padał deszcz, znalazły się nawet grzejniki do suszenia butów. Tym razem coś poszło nie tak, na pewno też gdzieś jest moja wina. Tak, jest mi WSTYD. Tak, czułam, że nie sprostałam zadaniom organizatora. Próbował mi pomóc ksiądz proboszcz z Jakubowa, ale okazało się, że proboszcza od Redemptorystów nie ma bo uczestniczy w uroczystościach bierzmowania w sąsiedniej parafii. Spodziewając się, że może to się bardzo opóźnić – szukałam dla Was noclegu, on się sam nie znalazł. Pomogła mi Ewa, która już była na Grodzkiej. Miałam w samochodzie inne osoby, które też obiecałam mokre zawieźć do domu. Najpierw odwiezione zostały ze szlaku osoby śpiące w Głogowie, a potem te do Wschowy. Nie zostawiłabym Was bez noclegu. Przykro mi, że zabraliście ze sobą tak złe doświadczenia z tego przejścia.
Z pokorą przyjmuję wszystkie uwagi i dziękuję za tę lekcję.
Nie jest łatwo zorganizować takie kilkudniowe przejście. Cztery razy się udało bez takich niespodzianek, ale trzeba mi z pokorą przyjmować co Droga ze sobą niesie. Dobre jest to, że nawiązane zostały bliskie relacje z pensjonatem na Grodzkiej 10 i że możemy ze spokojem sumienia polecić to miejsce innym pielgrzymom. Życzę Wam wszystkiego dobrego. Buen Camino