
„To nie nadchodzące góry Cię męczą, to kamyk w Twoim bucie…”
(Muhammad Ali)
BESKIDZKA Droga św. Jakuba, jako całość szlaku na terenie naszego kraju, rozciąga się na długości prawie 300 kilometrów – choć swój początek jakubowa nitka ma w słowackiej miejscowości Litmanowa. Zaprzyjaźnialiśmy się z nią powoli – dzięki brzeskim Przyjaciołom – Bractwu św. Jakuba Apostoła mogliśmy ją smakować zarówno strony Beskidu Wyspowego i kosztowaliśmy ją, własnymi przejściami po Beskidzie Śląskim. Na tyle nam „zasmakowała”, że już kilka razy na niej byliśmy i dwa razy mogliśmy nawiedzić szczyrkowskie Sanktuarium św. Jakuba.
Zamieszczony poniżej na mapce pomocniczej odcinek – od Rychwałdu do granicy z Czechami na moście w Cieszynie liczy sobie 66 kilometrów. Oczywiście, jeśli przejdzie się go w całości. Do dzisiaj, między Szczyrkiem a Górkami Wielkimi mieliśmy tak zwaną „wyrwę”. Brak tego fragmentu Drogi jakubowej sprawił, że już na początku roku umieściliśmy to przejście w swoim kalendarium i nie patrząc na żadne prognozy majowe (na szczęście majówki w lutym jeszcze nie prognozowano) zarezerwowaliśmy sobie nocleg. Ale nie w mieście. Nocleg będzie w miejscu, którego pewnie kiedyś byśmy nie dopuszczali do swoich myśli.

Zanim jednak pomyślimy o nocnym wypoczynku, zarzuciliśmy plecaki na nasze plecy, wzięliśmy się za ręce, uśmiechnęliśmy się i powiedzieliśmy sobie BUEN CAMINO ! Zapraszamy Was na tą niecodzienną, trzeciomajową – świąteczną, wyprawę caminową.
Skoro jest się w Szczyrku, to bez względu na to ile razy już się tam zajrzało, warto choć na moment wejść do drewnianego kościoła, Sanktuarium naszego, pielgrzymkowego Patrona. W tym miejscu, zawsze można poprosić o wsparcie i pomoc w Drodze, wierząc – że jak zawsze, On, nasz Patron, tej pomocy udzieli gdy będzie taka potrzeba. Że nas wspiera i kieruje nasze kroki – to wiemy także od początku naszego caminowania.
Ten, beskidzki etap podzieliliśmy sobie na trzy etapy i każdy Wam pokrótce opiszemy. Gdy zejdziesz z głównej arterii Szczyrku w boczną uliczkę (ul.Turystyczna) to zadasz sobie od razu pytanie – co ja TU robię? 1200 metrów podejścia po płytach ażurowych i jak się dowiadujemy z map turystycznych, około 160 metrów w pionie. Dla takich płaskoziemco-lubów jak my, już po stu metrach nogi lekko drżały a serce pukało jak natchnione. Tego uczucia nie da bardziej opisać – to co czuły nasze organizmy najlepiej samemu sprawdzić, wchodząc na przykład tą wąską uliczką prowadzącą bezpośrednio do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Polski „Na Górce”.
Po niedługim czasie znaleźliśmy się na wysokości 670 m.n.p.m. w miejscu gdzie do cudownego obrazu Matki Bożej i cudownego źródełka, ciągną tysiące (bez przesady) pielgrzymów.

„Historia kultu Matki Bożej w Szczyrku na Górce rozpoczęła się 25 lipca 1894 roku. Wtedy to 12-letnia Julianna Pezda widziała po raz pierwszy Matkę Bożą. „Jednego dnia rano, kiedy szłam zbierać grzyby, pod bukiem zauważyłam jakąś Panią, miała czarne dłonie i twarz ciemną, brązowe szaty, kiwającą na mnie palcami, wtedy uciekłam do domu” – relacjonowała potem. Mimo początkowego strachu dziewczynka wracała w to miejsce.” To fragment historii opisanej na stronie internetowej szczyrkowskiego sanktuarium „Na Górce” – do dalszego jej poznania zapraszamy bezpośrednio pod adres : https://szczyrksanktuarium.pl/historia-sanktuarium
Chciałoby się zrobić kilka minut przerwy ale tłum ludzi był tak ogromny i głośny, że tylko na chwilę weszliśmy do świątyni i udaliśmy się w dalszą Drogę. Uśmiech w nasze serca wlał starszy Pan, który zagadnął nas w kościele (widząc nasze muszelki jakubowe) i życzył DOBREJ DROGI, żałując pewnie, że nie może nam w tej Drodze towarzyszyć. Odwzajemniliśmy uśmiech i dobre słowo również Jemu.
Wyobraźcie sobie, że im dalej odchodziliśmy od sanktuarium to liczba osób zmierzających „Na Górkę” wcale nie malała? Nie jesteśmy w stanie zliczyć ile zostało wypowiedzianych tego dnia „DZIEŃ DOBRY”, ile było uśmiechów i pozdrowień.
To pokazuje, że do Matki Bożej prowadzi każda ścieżka i że czeka Ona na Wszystkich, Małych i dużych, na nogach, na wózkach lub na rowerach. Niestety, wiele osób wjeżdżało w pobliże sanktuarium samochodami, potęgując problemy z poruszaniem się ludzi niemobilnych.
Do pojazdów mechanicznych jeszcze wrócimy.
Wydawało nam się, że chodzimy w górę i w dół, naprzemiennie wędrując przez piękny Park Krajobrazowy Beskidu Śląskiego. Ilość ludzi wędrujących pieszo po górskich szlakach nie malała ani na chwilę, bo jeśli Ktoś nie szedł do sanktuarium Maryjnego, to zmierzał w kierunku szczytów górskich, znajdujących się w zupełnie odmiennym kierunku.
Pierwsze większe zbiorowisko turystów spotkaliśmy w „Chacie Wuja Toma”, czyli górskiej restauracji urządzonej w starej zagrodzie z 1918 roku na Przełęczy Karkoszczonka. Znaleźliśmy się w tym momencie na wysokości 736 m.n.p.m.
Kolejka po napoje i jedzenie wydłużała się z każdą chwilą – my na nasze szczęście i dzięki uprzejmości obsługi, poza kolejnością dostaliśmy wrzątek, dzięki któremu mogliśmy napić gorącej kawy, zjeść po kanapce i chwilkę odpocząć. Miejsce znane każdemu beskidzkiemu turyście i bardzo popularne, sądząc po zajętości wszystkich możliwych ławek i ławeczek dookoła gospody.

Po krótkim odpoczynku, czekała nas trzecia część naszego świątecznego caminowania, czyli – jak powiadają znający się narzeczy, górołazy – atak szczytowy.
Półtorej godziny wdrapywania się kamyczek po kamyczku, brak jakiegokolwiek koloru turystycznego szlaku – tylko my i święty Jakub. Mogliśmy sobie stękać, wzdychać, narzekać a i tak nikt nas nie widział i nie słyszał. Do momentu, kiedy spotkaliśmy się z żółtym szlakiem i turystami, przechodzącymi przez najwyższy dziś szczyt, Stołów. Weszliśmy dziś na wysokość 1035 m.n.p.m. !
RADOŚĆ i DUMA … które schowaliśmy na razie do naszych plecaków, bo ta część miała kilka mniejszych odcinków.

Niby do polany na szczycie BŁATNIA więcej się schodziło niż wchodziło, to zmęczenie w nas już wyraźnie dawało się we znaki i jak tylko zobaczyliśmy tłum ludzi siedzących na trawiastych zboczach tego wzniesienia, zrobiliśmy dokładnie to samo, opróżniając w międzyczasie nasze plecaki z kolejnych kanapek i napoi. Tu, na wysokości 917 m.n.p.m. mogliśmy mocno przytulić i ucałować. To był nasz dzisiejszy Mount Everest. To było nasze – caminowe – szczytowanie „na Błatniej”.
„W 1571 r. wymieniana była w dokumentach niemieckich jako Berg Blatin, później w pismach czeskich jako Blatny lub Blatna. Po I wojnie światowej podawano nazwę Błatnia, gwarowo Błatnio, na dawnych mapach podawana jest także nazwa Góra Blatnia. Pod koniec XX wieku w przewodnikach turystycznych zaczęto podawać nazwę Błotny, jednak w Państwowym Rejestrze Nazw Geograficznych figuruje nazwa „Błatnia”” [pl.wikipedia.org]
Dobrze, że w tym miejscu byli inni turyści spragnieni uwiecznienia swojego wyczyny na królewskim tronie, bo pomagając Innym w robieniu zdjęć, sami też zostaliśmy obdarzeni tym pomocnym pstrykiem. Gdy wróciliśmy w to miejsce po trzech godzinach – ludzkości już prawie nie było, więc nasz towarzysz Pielgrzym mógł bez żadnego oczekiwania pozować w koronie, bez pośpiechu.


Możemy się przyznać, że pozdrowiliśmy w myślach każdego, kto nam przyszedł na myśl a nade wszystko Przyjaciół z Brzeska, którzy swoje Rodzinne Pielgrzymowanie Drogą św. Jakuba ze Szczyrku przez to miejsce, czyli przez Błatnią, przejdą dokładnie za osiem dni. Mamy nadzieję, że i Oni chwilkę o nas również ciepło pomyślą, jak tu się wdrapią.
I właśnie siedząc na Błatniej, Wszyscy którzy tam byli nie kryli zdziwienia, gdy przez sam szczyt przejechał samochód osobowy (rejestracja zagraniczna). Nie potrafimy sobie tego wyjaśnić do tej chwili, gdy piszemy dla Was opis naszego świątecznego wędrowania…
To jesteśmy jeszcze winni wyjaśnienie – nocleg zarezerwowaliśmy w Schronisku PTTK, stojącym kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu.
„Powstanie Schroniska na Błatniej datuje się na rok 1926, gdy niemieckie Towarzystwo Przyjaciół Przyrody „Naturfreunde” z Aleksandrowic wybudowało w tym miejscu drewniane schronisko, które w szybkim czasie zyskało sporą popularność i stało się najczęściej odwiedzanym schroniskiem w okolicy. Tereny te wzbudziły zainteresowanie Polaków, gdyż przebiegały tędy szlaki na Klimczok i Szyndzielnię. W 1930; roku; Bielskie Koło Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego chcąc wybudować konkurencyjne schronisko, zakupiło parcelę w pobliżu szczytu. Ze względu na kłopoty finansowe organizacji oraz zaangażowanie się w budowę obiektu w Zwardoniu sprawiły, że przedsięwzięcia nigdy nie zrealizowano.” [www.blatnia.pl]
Jak nam się spało i co sądzimy o tym miejscu, napiszemy Wam z przyjemnością w kolejnym wpisie, na który Was serdecznie zapraszamy.
BUEN CAMINO !

💙💛
Gratulacje za Błatnią 😀